Mój telefon dziennie spędza więcej czasu w rękach lokalnych ludzi, niż moich. Na koniec dnia pamięć telefonu jest zapełniona zdjęciami, które rozsyłam zainteresowanym, żeby potem mieć zasypaną tablicę na Facebooku tymi samymi zdjęciami. Umawiają się na sesje zdjęciowe, przychodzą ładnie ubrani, prosto od barbera. Cieszę się, że mają z tego radość i, że mogłam niektórym z nich tak zaufać.
Wyjechała Ola (wolontariuszka) i Tomek (kleryk). Wyjazd Oli dał mi próbkę mojego wyjazdu. Serducho mnie bardzo mocno bolało kilka dni, wtedy. Jednemu koledze rozwalił się dom (pustostan, w którym spał na ziemi). Poszłam z nim obejrzeć, czy coś z tego zostało, czy jest co zbierać. Nie ma co. Wiele wątków tutaj można by omówić. On się śmiał. Często się śmieje w sytuacjach absurdalnie beznadziejnych, tak jakby patrzył na to z boku. Podziwiam go za to.
W jedną z niedziel umówiłam się z trójką chłopaków na piknik. Ugotowaliśmy wspólnie jedzenie, wzięliśmy rowery i pojechaliśmy nad rzekę. Zaskoczyli się, że jednak umiem coś dobrego gotować, mimo że nie potrafię tak dobrze jak oni przygotować soi lub ubwali. Odpoczywam przy nich, jakby ktoś mnie zresetował. Jako poranną pracę dostałam równanie terenu, przekopywanie ziemi, usuwanie z niej trawy. Lokalni za każdym razem są pozytywnie zaskoczeni, kiedy jako biała przychodzę z nimi pracować fizycznie. Zawsze wtedy prawią mi dużo komplementów. Jest to miłe i dziwne. Na początku to było kluczowe do nawiązania z nimi relacji.
Zwykle to ja pomagam im, wysłuchuję ich, daję rady, pocieszam. Jednego dnia jeden chłopak był bardzo ciekawy mojego życia. Zadawał pytania w punkt. Zadziwiał mnie, jak na nie wpadał. Opowiedziałam mu rzeczy, których nie opowiadam ludziom. Nie są zainteresowani lub czują się skrępowani, że pytają o prywatne sprawy i moje emocje lub ja nie czuję komfortowej przestrzeni z nimi. Nigdy wcześniej nie poczułam się tak wysłuchana i zrozumiana w tych tematach, nie licząc terapeutki, której zapłaciłam.
Temu samemu chłopakowi opowiadałam innym razem o moich planach po powrocie z misji. Znów – żywe zainteresowanie, pytania i zastanowienia. Podsumowana zostałam jako „stubborn strong machine” (z ang. „uparta, silna maszyna”) na podstawie tych rozmów. To dla mnie duży komplement, kiedy słyszę to od zambijskiego chłopaka z wioski.
Poznałam też jedną rodzinę. Mama jednego chłopaka przyjechała do Kazembe pierwszy raz od kilku lat. Podczas jej pobytu próbowała załatwić kilka pilnych spraw, w międzyczasie zmagając się z dużymi problemami zdrowotnymi. Wpadałam w odwiedziny, wymienialiśmy się jedzeniem jako prezentami. Jednego dnia nawet niosłam żywego kurczaka w reklamówce. Dzięki temu zaczęłam chodzić o 6:00 rano przez wioskę, żeby zaprowadzić ją do kościoła na mszę. Te dni były dla mnie wyjątkowe. Raz cała rodzina poszła do kościoła. Mama poczuła się lepiej. Teraz częściej chodzi do kościoła, niż do szamana.
Poranne spacery przez wioskę do rodzinki to czas dla mnie. Ale wieczory są nieco bardziej skomplikowane, żeby chodzić samej. Wtedy pomocny jest Sumo. Mimo, że mnie ciągnie za rękę fest, mimo moich prób ujarzmienia go, to doceniam jego towarzystwo i pomoc w limitowaniu interakcji. Kiedyś moim zadaniem było wyłapanie małych kóz z oratorium. Lubię te spontaniczne zadania. Kilka popołudni po pracy spędzałam na pomocy w przygotowaniu nowego domu pod zamieszkanie. Serducho mi się radowało, kiedy popchnęłam dwóch braci do działania, a potem już sami się zorganizowali i błyskawicznie wszystko poogarniali. Cieszę się, że mogłam im w tym towarzyszyć i coś pouczyć się więcej o kazembijskim domu.
Z rzeczy pracowych – organizowaliśmy Easter Camp dla ponad 170 dzieci i Youth Camp dla młodzieży. Oprócz tego urodziły się 2 świnki morskie, byliśmy na wycieczce na wodospady z animatorami z oratorium. Jeden chłopak w ramach rewanżu zapłacił mi za wejście na mecz piłki nożnej. Innego dnia oglądałam z innymi chłopakami mecz na ulicy, na laptopie. Przy okazji tego wydarzenia Boston, w „bemba” (lokalny dialekt), bardzo długo wyjaśniał, za co mnie ceni, z czym miał lub ma problemy do mnie, co dzięki mnie zrozumiał – na temat oratorium, ale i samego siebie. Co ciekawe, w pewnych momentach, kiedy z niektórymi z nich rozmawiam, tłumaczenie przez kogoś na angielski jest zbędne. Jest to niesamowicie dobre uczucie.
Oprócz wielu miłych, budujących słów, dostałam np. pierścionek od Jessiki, mandarynki od Williama, różaniec od Josepha, komplement od Augustina: „You are getting fat” (z ang. „nabierasz kształtów, przytyłaś) – (autentycznie zrobiło mi się miło). Dostałam też przypadkiem łokciem w nos, dzięki czemu odwiedziłam piękny szpital w Kazembe (z nosem wszystko git). Joseph mnie eskortował. Z nim też zawsze jeżdżę rowerem na mecze, kiedy gra nasza drużyna.
Wioska jest zaskoczona i wyzywa na zmianę mnie i Josepha, że biały człowiek wiezie lub jest wieziony przez „normalnego człowieka”. Ostatnio sama wreszcie znalazłam kameleona, a w ostatnią środę razem z księdzem Jackiem i pięcioma chłopakami byliśmy na kajakach. Dobry czas. Dziękuję za każdą kazembijską chwilę.
Emilia Smagorowicz,
Pracuje w Kazembe w Zambii















