RELACJA S. TERESY ROSZKOWSKIEJ Z WOJNY
S. Teresa pracuje w Sudanie blisko 36 lat. W Chartumie, gdzie znajduje się salezjańska placówka, siostry prowadzą szkołę dla 850 dzieci. Przez konflikt zbrojny, który wybuchł 15 kwietnia 2023 roku misjonarki musiały zamknąć szkołę i rozpoczęły pomoc humanitarną. Przez 16 miesięcy przyjmowały matki z dziećmi, bezdomnych, chorych, samotnych. Choć musiały wyjechać z Sudanu, to pomoc na placówce trwa.
Publikujemy pierwszą część relacji s. Teresy z okresu walk, którą przeczytać możecie również w naszym czasopiśmie „Misje Salezjańskie”.
15 kwiecień 2023 Sudan
Są takie momenty w życiu, w których człowiek jakby namacalnie dotyka świętości i bliskości Boga. Są to dla niego wydarzenia wstrząsające. W jednym doświadczeniu można przeżyć i trwogę i zdumienie. W takich chwilach wieczność wkracza w codzienność i ją przemienia…
Egzaminy przerwane przez wojnę
W dniu rozpoczęcia wojny w Chartumie, 15 kwietnia 2023 roku, mieliśmy ostatnie egzaminy w roku szkolnym 2022/2023. Około godziny 11 zauważyliśmy, że przy bramie szkoły stało wiele osób, które przyszły odebrać swoje dzieci. Panowała panika. Nie wiedzieliśmy nic o tym, co wydarzyło się w Chartumie kilka godzin wcześniej. Ktoś z bólem wyszeptał: „Wybuchła wojna”. Szybko pozbierałyśmy prace klasowe, a część dzieci została natychmiast zabrana – nawet nie zdążyły zjeść posiłku. Wiele dzieci jeszcze zostało, ponieważ nikt z ich rodzin nie przyszedł ich odebrać. Dwóch naszych nauczycieli – dyrektor szkoły i jego zastępca – zaczęło rozwozić je do domów na swoich motocyklach. Tego dnia, 15 kwietnia, zakończył się rok szkolny 2022/2023. Do dziś żadna szkoła nie została ponownie otwarta. Dzieci są rozproszone wszędzie. Niestety, niektóre z nich zginęły, inne zostały ranne. Walki zatrzymały wszystko.
700 posiłków dla dzieci
My, sześć salezjanek, Córek Maryi Wspomożycielki – s. Teresa Manakalayatt, s. Elizabeth Cyril, s. Miriam Katathipullathu, s. Maria Antonietta Monteiro, s. Celestina Pahwa i s. Teresa Roszkowska – tworzyłyśmy wspólnotę Dar Mariam Shajara. Nasza animatorka, s. Betty Amos, w marcu wyjechała do Kenii na egzaminy. W momencie wybuchu wojny nadal tam przebywała i nie mogła już do nas wrócić. Gdy rozpoczęła się wojna, jako wspólnota nie zastanawiałyśmy się ani nie dyskutowałyśmy, czy powinnyśmy wyjechać, czy pozostać na naszej misji. Było dla nas oczywiste, że zostajemy i kontynuujemy naszą pracę tak jak dotychczas – cokolwiek by się nie wydarzyło.
Na początku wojny, przez kilka tygodni, gotowałyśmy posiłki na terenie naszej misji. Po jedzenie przychodziła jedna osoba z rodziny, by zabrać porcje dla pozostałych. Szczególnie uwzględniałyśmy potrzeby dzieci, chorych i osób starszych. Podobnie działałyśmy w pobliskiej wiosce, gdzie gotowałyśmy w domu mamy Susanny. Dzięki temu codziennie około 700 dzieci otrzymywało posiłek. Prosty, bo przeważnie był to bób, ryż czy soczewica. Niestety sytuacja szybko się pogorszyła – pociski i rakiety spadały coraz bliżej. W okolicznych budynkach zaczęli bywać snajperzy. Przebywanie dzieci na zewnątrz stało się zbyt niebezpieczne. Musiałyśmy przerwać tę działalność, choć była to dla nas niezwykle bolesna decyzja.
Misja do wypełnienia
Natychmiast zaczęłyśmy przygotowywać nasz dom, naszą misję, dla ludzi, którzy będą potrzebować schronienia i bezpiecznego miejsca pobytu – chrześcijan i muzułmanów, ktokolwiek będzie w potrzebie. Księża salezjanie, których misja znajduje się w Mantydze, około 8 km od nas, byli całkowicie otoczeni przez wojsko RSF (Siły Szybkiego Wsparcia). Z powodu intensywnych walk nie mogli tam dłużej przebywać. Pod koniec maja opuścili swój dom i przybyli do nas. Było ich czterech. Po dwóch dniach trzej z nich zdecydowali się wyjechać. Siostra Maria Antonietta, z powodu problemów zdrowotnych, dołączyła do nich. Ksiądz Jacob powiedział: „Czuję, że tutaj, w Shajara, jest misja do wypełnienia” i poprosił nas o zgodę na dołączenie do naszej wspólnoty. Chciał pomagać w tej szczególnej służbie wśród ludzi w czasie wojny. Byłyśmy bardzo wdzięczne za jego decyzję. W tym czasie również Bobby Filip, młody człowiek z naszego centrum Shajara, dołączył do naszej wspólnoty i pomagał przez kilka tygodni. Z końcem czerwca 2023 roku udał się do Port Sudan, gdzie dotarł z ogromnymi trudnościami, a następnie wyjechał do Egiptu.




Oaza pośród walk
Już na początku maja ludzie zaczęli przychodzić do naszej misji. Nie pytaliśmy, kim są, nie rejestrowaliśmy ich – brama była otwarta dla każdego potrzebującego. Ludzie, zarówno samotnie, jak i całe rodziny, które miały krewnych w innych miejscach, wyjeżdżały. Ci, którzy nie mieli pieniędzy lub byli bezdomni, pukali do nas po pomoc. Wielu pozostało w swoich chatkach wokół naszej misji. Niektórzy z nich przychodzili do nas tylko, by spać w nocy, a rano zabierali trochę wody i wracali do swoich miejsc. Ponad 100 osób pozostało z nami dzień i noc – niektórzy z nich byli chorzy, inni ubodzy. Były matki z małymi dziećmi. To one stanowiły najliczniejszą grupę. Najstarsze miały po 15-16 lat, ale większość była młodsza, miała mniej niż 10 lat. Najmniejsze dziecko na naszej misji miało pięć dni, inne – trzy miesiące. Byli też „ludzie przechodzący” – przychodzili z miejsc, gdzie toczyły się walki, i z terenów zajętych przez wojsko RSF. Zatrzymywali się u nas na dwa lub trzy dni, odpoczywali, a potem szli dalej. Dla wielu nasz dom był miejscem tranzytowym. Bywały dni, że mogło ich być 600-800 osób. Jedzenie mieli własne, a niektórzy dzielili się nim z naszymi dziećmi.
Byliśmy razem w tym cierpieniu
Nasza misja, Dar Mariam – Shajara, znajduje się na obszarze kontrolowanym przez armię rządową – Sudańskie Siły Zbrojne (SAF), otoczeni byli przez Siły Szybkiego Wsparcia RSF (rebeliantów). Ataki były coraz bliżej nas. Wiele rakiet i bomb spadało w naszej okolicy. Snajperzy strzelali od wczesnego rana do zmroku. Wielu ludzi zostało rannych i zabitych blisko naszej misji. Nasze budynki również bardzo ucierpiały z powodu ostrzału. Coraz więcej ludzi potrzebowało schronienia i jedzenia. Wielu było ciężko rannych. Przynosili się nawzajem do naszej małej, prawie już pustej przychodni. Błagali o pomoc. Ci, którzy z powodu okropnych ran nie byli w stanie iść, byli przywożeni na taczkach. Widok tego wszystkiego był tak bolesny… Pamiętam mężczyznę, który miał rozpruty brzuch. Niestety zmarł. Niektórzy bardzo chorzy lub ciężko ranni dorośli, a także małe dzieci, byli zabierani przez żołnierzy armii SAF w nocy łodzią przez rzekę do ich szpitala wojskowego w Omdurmanie. Kiedy ich stan się poprawiał, wracali z powrotem. Pewien żołnierz SAF przyszedł do naszego małego dispensarium z bardzo poranionymi nogami. Siostra Miriam opatrzyła mu rany, pomagała jak tylko mogła.
Po kilku dniach wrócił, by powiedzieć, że czuje się lepiej, i z wdzięczności przyniósł pół worka cukru. Tak samo wielu młodych, chorych żołnierzy przychodziło z malarią lub infekcjami ran, a od czasu do czasu z wdzięczności przynosili trochę jedzenia lub oleju napędowego do generatora. Pewien nieznany mężczyzna przyniósł trochę pieniędzy, byśmy mogły kupić jedzenie dla dzieci. Od czasu do czasu rybacy przynosili ryby z rzeki Nil, co było dla nich bardzo niebezpieczne. Pewna muzułmanka, Sara, mieszkająca daleko od nas w Jabrze (nie znamy jej), dowiedziała się, że w Shajara, w Dar Mariam, są siostry z biednymi ludźmi i dziećmi. Przygotowała trochę mąki, soczewicy, cukru, liści herbaty i zaczęła iść do nas, ale nie pozwolono jej przejść dalej. Jeden z żołnierzy powiedział jej, że nas zna, więc dała mu to, co miała, a on przyniósł to do nas. Nieraz też matki i inni, którzy mieszkali z nami, wnosili swój wkład, przynosząc trochę cukru, mąki, pieniędzy… Były to chwile wielkiej miłości do siebie nawzajem, a zwłaszcza do dzieci. Pewna matka, której dzieci zostały rozdzielone z powodu walk, nie mogła do nich dotrzeć i im pomóc. Inna kobieta przygarnęła te dzieci i traktowała je jak własne. Z wdzięczności, że ktoś zajmuje się jej potomstwem, owa matka, jak tylko coś znalazła, przynosiła to do nas. W ten sposób odwdzięczała się za to, że obca kobieta karmi jej dzieci.



Nie mogłyśmy odejść
Tymczasem wojna w Chartumie przybierała na sile. Wszyscy członkowie kościoła zostali ewakuowani z Chartumu wkrótce po rozpoczęciu wojny w kwietniu 2023, niektórzy na początku maja. Wielu wyjechało z Sudanu, niektórzy udali się do Port Sudan lub do miejsc, w których nie było wojny. Ze względu na problemy z komunikacją dowiedzieliśmy się o tym późno, ale to nic nie zmieniłoby. Nie mogłybyśmy opuścić naszej misji ani naszych ludzi. Co mielibyśmy powiedzieć ludziom? Że wyjeżdżamy szukać bezpiecznego miejsca? Że tu jest zbyt niebezpiecznie? A co z nimi? Co z tymi, co zostają? To byłoby dla nas zbyt bolesne. Nasza misja była pełna ludzi. Nasza misja była jak miejsce ekumeniczne. W jednym kompleksie modlili się ludzie w swoich językach na swój sposób. O różnych kolorach skóry. Wyznawcy chrześcijaństwa i islamu. Nikt nikomu nie przeszkadzał, każdy modlił się w swoim czasie. Przez cały ten czas panował wśród nas klimat spokoju i modlitwy.
Wojenna codzienność
Dzieci. Musieliśmy je czymś zająć. Organizowaliśmy lekcje języka arabskiego, angielskiego oraz matematyki. Prowadziłyśmy konkursy rysunkowe, zajęcia ze śpiewu i różne gry. Tylko wtedy, gdy strzelanina się nasilała, a rakiety spadały, dzieci wiedziały, gdzie znajduje się ich bezpieczne miejsce. Nie trzeba było ich wołać – same biegły do naszej biblioteki. Dzieci bardzo kochały s. Teresę Manakalayat. Gdy pojawiał się problem wśród maluchów, natychmiast biegły do niej po ratunek. Ona z miłością je przytulała i pocieszała. Pomagała jeść tym, którzy byli jeszcze za mali, by radzić sobie samodzielnie. Siostra Celestina pomagała ludziom, uczyła dzieci, jak zachowywać się w kaplicy i jak przygotować ją do modlitwy. Szukała też w kuchni choć odrobiny jedzenia dla najmniejszych i najsłabszych. Uczyła, bawiła się i towarzyszyła dzieciom w codziennych trudnościach. S. Elizabeth prowadziła zajęcia, przygotowywała śpiew na Msze Święte, organizowała gry i zabawy, a także modlitwy. Chorymi i rannymi zajmowała się s. Miriam. Niektóre z nas pomagały jej w przychodni – było to trudne zadanie. Widok ran, krwi i cierpienia stał się naszą codziennością. Ja, razem z mamą Suzanną, szukałam pomocy, planowałam, co będziemy podawać do jedzenia, organizowałam węgiel drzewny i inne niezbędne rzeczy…
Życie duchowe
Prowadziłyśmy regularne życie duchowe. Ksiądz Jacob bardzo się temu poświęcił. Prowadził dla nas comiesięczne i trzymiesięczne skupienia oraz spowiadał. Codziennie miałyśmy adorację Najświętszego Sakramentu. Ksiądz Jacob organizował również katechezę dla chrześcijańskich dzieci. Niektóre z nich przygotował do chrztu, sakramentu pojednania i pierwszej Komunii Świętej. Inne przygotował tylko do sakramentu pojednania i Komunii Świętej, ponieważ były już ochrzczone. Przygotował również jedną matkę do chrztu z czwórką małych dzieci. Następnie był naszym głównym i ważnym sekretarzem. Pisał i wysyłał wiadomości o nas i o naszej sytuacji do naszych przełożonych oraz przyjaciół. Czytał odpowiedzi i dzielił się nimi z nami.




Pan Chan
Pan Chan Mabiok, dyrektor naszej szkoły Dar Mariam, na początku lipca 2023 roku, gdy cała jego rodzina wyjechała do Juby, przyszedł do nas i zamieszkał z nami jako wolontariusz. Pragnął nam pomagać w tym niezwykle trudnym czasie. Był wspaniałym członkiem naszej wspólnoty, zawsze gotowym zrobić wszystko, co było potrzebne. Stał się naszym najważniejszym pośrednikiem między nami a przywódcami armii SAF i ich żołnierzami. Był posłańcem między nami a generałami sudańskich sił zbrojnych (SAF). Gdy brakowało nam jedzenia, wojsko pomagało nam, zabierając go w nocy łodzią do Omdurmanu (wolnej części Chartumu), aby mógł kupić podstawowe produkty.
Innym razem armia SAF zabrała go samolotem do Port Sudan. Wówczas nie mieliśmy wystarczającej ilości pieniędzy, więc Biuro Generalnej Służby Wywiadowczej oraz generał Mutfadal w Port Sudan zakupili dla nas dużą ilość żywności i lekarstw, a dla wszystkich dzieci – trzy worki kolorowych plastikowych sandałków. Przywieźli Chana z tymi darami samolotem. Każde dziecko otrzymało parę sandałków. Jakże dzieci były szczęśliwe, a wraz z nimi my wszyscy. Chan, podobnie jak my, trwał przy dzieciach i ludziach przez cały czas. Był niezwykle kochany – zarówno przez dzieci, jak i dorosłych. Uwielbiali go za jego spokojną i serdeczną dobroć, braterskie podejście oraz gotowość do pomocy w każdej sytuacji. Gdy Chan wyjeżdżał po żywność do Omdurmanu lub Port Sudan, czytania na niedzielną Mszę Świętą oraz modlitwę wiernych w języku arabskim dzieci przygotowywały z jednym z muzułmańskich żołnierzy. Ćwiczył z nimi, aby dobrze je przeczytały. Był to także czas, gdy s. Elisabeth i s. Celestina czytały podczas Eucharystii po arabsku.
Niszczą nasz dom i misje
Nadszedł przerażający i niezwykle niebezpieczny poranek – 3 listopada 2023 roku. Tego dnia wielka bomba uderzyła w nasz dom, niszcząc go doszczętnie — okropnie i boleśnie. Nasze pokoje legły w gruzach, drzwi zostały wyrwane z zawiasów… Dwa dni później, 5 listopada, kolejna bomba spadła na naszą szkołę, również ją niszcząc. Na szczęście nikt nie zginął, chociaż kilka osób odniosło obrażenia. Wojsko SAF zabrało rannych do swojego szpitala, a kiedy ich odwozili, dostarczyli nam lekarstwa, bandaże, środki dezynfekujące, antybiotyki, kroplówki, rękawiczki i inne niezbędne rzeczy dla naszej przychodni. Powiedzieli: „Wiemy, że wielu rannych z okolicy i żołnierzy trafia do waszej misji”. Bóg i Matka Boża czuwali nad nami i ocalili nas… Czuliśmy to wyraźnie. Nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie skali zniszczeń, jakie mogła spowodować ta eksplozja. Wierzymy, że to dzięki modlitwom tak wiele sióstr, księży i ludzi, których nie znamy, zostaliśmy ocaleni. Jesteśmy im bardzo wdzięczni i w zamian modlimy się za nich każdego dnia, podczas Eucharystii, różańca oraz w prywatnych modlitwach.
5 stycznia 2024 roku, w wyniku strzelaniny snajperów, ostatnie piętro naszego domu stanęło w płomieniach. Straciliśmy wiele rzeczy – mienie wspólnoty, osobiste ubrania i torby. Było to niezwykle smutne i bolesne przeżycie. Po raz kolejny nasi ludzie i żołnierze pospieszyli nam z pomocą, gasząc pożar. Niestety, w nocy ogień wybuchł ponownie, ale znów udało się go opanować. Do dziś jesteśmy ogromnie wdzięczni, że sudańskie siły zbrojne troszczyły się o nasze bezpieczeństwo. Generałowie regularnie nas odwiedzali, pytając o nasze samopoczucie i potrzeby. Zawsze upewniali się, że nikt z ich armii nam nie przeszkadza. Dzielili się z nami i ludźmi mieszkającymi wokół naszej misji żywnością oraz lekarstwami. Osoby ciężko chore były transportowane nocą łodzią do szpitala w Omdurman. Przez długie miesiące pozostawaliśmy odizolowani od świata. Pewnego dnia generał armii Nazruddin i jego zespół dostarczyli nam Wi-Fi, byśmy mogli się komunikować ze światem.


