Tego dnia chcieliśmy dotrzeć do domów kilku naszych uczniów. Niestety dzień jakoś tak szybko mijał, że w zasadzie zaraz po śniadaniu zaczęło robić się ciemno. W Tlahuitoltepec po zmroku może być niebezpiecznie, więc tym bardziej zależało nam na czasie. Z dachów domostw zaczęła szybko, strugami ściekać deszczówka, gdy jeden z naszych nauczycieli krzyknął odkrywcze „To tutaj!”. Zatrzymał się na zbiegu dwóch wąskich uliczek przy maleńkim domku z desek. Mieszka tutaj rodzina chłopca z naszej podstawówki: Miguel Angel, jego mama i młodsza siostra, która jest jeszcze za mała na rozpoczęcie nauki, ale kiedy podrośnie, na pewno będzie naszą uczennicą.
Wchodzimy pod małe zadaszenie zrobione z kijów i zardzewiałej blachy. Widać, że w domu brakuje męskiej ręki. Deski są zbite byle jak, drzwi się nie domykają, prowizoryczny dach przecieka. Mama Miguela nie zaprasza nas do środka. W domku nie ma miejsca dla gości, to w zasadzie jedna izba, przedzielona zasłoną na nylonowym sznurze, która oddziela część dzienną od sypialni. Przez niedomykające się drzwi dostrzegam rozłożone na stole kartki, kilka kredek, talerz z tortillą i trzy kolorowe kubeczki. Dzieci odrabiały lekcje, kiedy przyszliśmy. Nauczyciele poinformowali mamę o naszym przejeździe już kilka dni wcześniej, zatem nie była zaskoczona, raczej zawstydzona warunkami, w jakich żyje ze swoimi dziećmi. Niemniej, zostaliśmy przyjęci serdecznie. Miguel był nieśmiały, ale szybko się przełamał i pokazał nam swoje zabawki. Siostrzyczka natomiast ukrywała się za ścianą i tylko jednym okiem zerkała zawstydzona, kiedy próbowaliśmy rozbawić trochę jej brat.
Nie mam pracy – oznajmiła mama. Po czym opowiedziała trochę o życiu w małym, górskim miasteczku w czasie pandemii. Na nic nie starcza pieniędzy, ale dla dobra dzieci będzie gotowa zrobić wszystko. Wyczuwam, że jej opowieść to jednak nie narzekanie, a troska i determinacja samotnej matki, która walczy o dobro dla swoich pociech. Dzieci mają bardzo zniszczone ubrania, w domu jest co prawda prąd, ale brak bieżącej wody, więc i pranie robi się skomplikowane. Do jedzenia jest tylko kukurydza i fasola. Mama przyznaje jednak z zadowoleniem, że cieszy się z tego, co ma.
– Przynajmniej jesteśmy zdrowi – oznajmia. Z tonu głosu wnioskuję, że się wzrusza i nie chce kontynuować tematu zdrowia. Nie dopytuję zatem. Zaczynam pytać dzieci, o czym marzą. Miguel Angel bez wahania wykrzykuje, że jak będzie duży, to będzie budował domy! Jest w jego piskliwym głosiku tyle pewności siebie, że absolutnie nie mam wątpliwości w powodzenie tego planu. Jego siostrzyczka wychodzi zza ściany, siada na drewnianym krzesełku i z uśmiechem się przygląda. Ma oczy wielkości księżyca, rozbrajający uśmiech i białe jak śnieg ząbki. Widząc ten uśmiech, podchodzę i pytam, o czym marzy.
– Żebyśmy mieli ładny dom! – odpowiada całą sobą.
Do oczu napływają mi łzy, w myślach mówię sam do siebie: „Chcę dokładnie tego samego, żebyście mieli ładny dom”. Z zaciśniętym gardłem zwracam się do mamy, która wpatruje się w dziewczynkę, jak w najpiękniejszą istotę na ziemi. Zapewniam o szukaniu wsparcia i o możliwości zwrócenia się po pomoc do naszego domu przy szkole.
Musimy wracać, bo zaszło słońce, ale w sercu modlę się za dziewczynkę o małych białych ząbkach, chłopca o piskliwy głosiku i najlepszą mamę na świecie. Niech nad ich domem słońce nigdy nie zachodzi.
br. Sebastian Marcisz
Ciudad de México
Więcej informacji: misjesalezjanie.pl/dzieci-meksyku/