Misje. Takie wielkie słowo, wielkie pragnienie, wielkie marzenie. I taka prosta, zwyczajna codzienność, która jednak jest nadzwyczajna. Od ponad 2 miesięcy chłonę tę rzeczywistość całą sobą i dalej nie przestaje mnie ona zadziwiać i zachwycać.

 

Spotykam tu ludzi, którzy nieraz mają taką chęć i determinację do nauki, że na poczekaniu są w stanie zrezygnować ze swoich planów na rzecz przyjścia na lekcję angielskiego, czy gry na pianinie. Których nie odstrasza to, że za każdym razem trzeba samemu przynieść keybord, a ten dodatkowo trzeba włączać 15 razy, żeby w końcu zaskoczył, że jest włączony (o ile jest kabel i nie trzeba w to miejsce robić lekcji “na sucho”, bez muzyki). Ludzi, którzy czekają cierpliwie, tłumaczą wyrozumiale, pomagają sobie nawzajem… którzy mają serca czyste i wypełnione prostą miłością. Którzy cieszą się z bycia razem.

Jeśli już mowa o byciu razem, to przychodzi kolejny aspekt – świętowanie. Wspólne, radosne spędzanie czasu. A jest wiele okazji do świętowania – urodziny, rocznica święceń kapłańskich, podziękowanie komuś za posługę albo po prostu czwartek- dzień wspólnotowy. Każda z tych okazji stanowi dobry pretekst do tego, żeby wspólnie jedzony posiłek nie miał na celu tylko zaspokojenia głodu, ale żeby był czasem spotkania, dłuższych rozmów przy stole, żeby można się było jeszcze bardziej nacieszyć swoją obecnością. Chociaż w moim domu rodzinnym również świętuje się każdą możliwą okazję, to tutaj jeszcze bardziej odkrywam sens tych radosnych, wspólnych celebracji.

Jednak świętowanie nie byłoby czymś wyjątkowym, gdyby nie było codziennej, zwyczajnej pracy. Tu każdego dnia dzieje się bardzo wiele, a to co robię, zależy od aktualnych potrzeb. W lipcu odbywało się Fy Don Bosco, czyli półkolonie, w sierpniu uczyłyśmy angielskiego chłopaków z Domu Magone, młodzież z oratorium i kleryków, potem przez kilka dni byłyśmy w Marana, wiosce trędowatych (co zasługuje na osobnego posta), a potem jeszcze malowałyśmy obrazy na ścianach w Domu Magone. Teraz, kiedy rozpoczął się rok szkolny, zaczęłyśmy z Olą uczyć angielskiego w szkole zawodowej.

Gdy rozpoczynałam naukę w liceum, nauczycielka z angielskiego powiedziała na pierwszym zebraniu rodziców, że jest w klasie 8 osób, które znają ten język na tak słabym poziomie, że w ogóle nie powinno ich być w klasie z rozszerzonym angielskim. Jedną z tych osób byłam ja. I czego Pan Bóg dokonał? Swobodnie mogę prowadzić lekcje angielskiego na drugiej półkuli, uczę tego języka nie tylko dodatkowo, ale teraz też w szkole, no i nie stresuje mnie rozmowa w języku angielskim! On to potrafi człowieka poprowadzić! Jak tylko Mu się na to pozwoli, to naprawdę można się zachwycić dziełami jakich On dokonuje w człowieku, dziełami, które mogą być niewidoczne dla oczu, ale które rozpoznaje się sercem.

Czasem zastanawiałam się, czy mój wyjazd na misje był marzeniem Boga? Czy może był moim marzeniem, które On spełnił? Niezależnie od tego, jaka jest odpowiedź, jestem Mu wdzięczna z całego serca, za to, że tu jestem! Każdego dnia cieszę się z tego coraz bardziej i każdego dnia odkrywam Jego działanie na nowo. Nie wyobrażam sobie bycia teraz w innym miejscu i z innymi ludźmi. Tu jestem z osobami, które często są skrajnie różne ode mnie, ale właśnie ta różnorodność jest bogactwem i dzięki niej bycie w tym miejscu i w tym czasie staje się jeszcze cenniejsze.

Panie Boże, dziękuję Ci, że tu jestem! Sama bym lepiej nie wybrała!

Paulina Lemańska
Fianarantsoa, Madagaskar