Moja misja ma obecnie ponad 80 twarzy i nazywa się James, Charles, Steward, Innocent, Prince, Elias, Austin… Czasem jest tajemnicza i niedostępna, czasem roześmiana i wtulona w moje ramiona. Zawsze jest wyzwaniem.
Po dwóch miesiącach spędzonych w domu dziecka Ciloto mogę powiedzieć, że powoli przyzwyczajam się do tutejszego trybu życia, pogody, codziennych pobudek przed 6:00, hałasu i zadawanego na każdym kroku pytania „Jak się masz?”. Szczerze mówiąc, moja odpowiedź „Dziękuję, dobrze”, nie zawsze jest zgodna z prawdą.
Każdy dzień tutaj jest wyzwaniem. Od chłopców, ich potrzeb, trosk, kłótni i bójek, po toczone wciąż walki wewnętrzne i zmagania samej ze sobą. Codziennie uczę się i odkrywam prawdę o sobie, czasem niekoniecznie taką, jaką bym chciała. Ale odkrywam też, że uśmiech jest zaraźliwy i że można beztrosko cieszyć się z najdrobniejszych rzeczy. To dla mnie cenna lekcja i po raz kolejny nauczycielami są moi podopieczni.
Niełatwo jest być wrażliwym melancholikiem w Zambii. Chłopcy momentalnie zauważają spadek nastroju, nieobecne spojrzenie czy zdenerwowanie. Codziennie ponad 80 par oczu bacznie obserwuje każdy mój krok, moje zachowanie, reakcje. „Ba Sylwia, today you are not happy” (Ciociu Sylwio, dzisiaj nie jesteś szczęśliwa). Ciężko wytłumaczyć dziecku, że płaczesz ze wzruszenia, ze złości, z bezsilności; że toczysz wewnętrzne walki sama ze sobą i to, czego doświadczasz, czasem po prostu cię przerasta. Serce napompowane emocjami, jak balonik po prostu pęka.
Staram się, jak mogę, by dawać chłopcom jak najwięcej radości i uśmiechu. Wymyślam coraz to nowe tematy do rozmów i pomysły, jak ich rozśmieszyć. Być „happy”, żeby oni też byli szczęśliwi, bo przecież pomimo tak młodego wieku, doświadczyli już tak wiele cierpienia.
Każdego dnia widzę ich radość. Taką zupełnie szczerą, prawdziwą.
Radość, gdy wreszcie spadł pierwszy deszcz, wyczekiwany od kilku miesięcy.
Radość, a wręcz euforię, gdy reprezentacja Zambii strzeli bramkę w meczu lub gdy bramkarz obroni strzał przeciwnika.
Radość, gdy w niedzielę na obiad jedzą kurczaka, a od święta kostkę czekolady.
Radość, gdy dostaną używaną parę spodni czy koszulkę, którą później będą nosić przez kolejny rok.
Radość, gdy razem uczymy się angielskiego i uda im się bezbłędnie przeczytać fragment z książki.
Radość, gdy na powitanie przybijamy piątki.
Radość, gdy po prostu jesteśmy razem i rozmawiamy.
Przypomina mi się cytat z jednego z moich ulubionych filmów: „Smutek jest łatwy – po prostu się poddajesz. Znajdź chwilę, żeby tańczyć, wymachując ręką w górze.” Tutaj ludzie mają czas. Znajdują chwilę, żeby się zatrzymać, cieszyć, pozdrowić, porozmawiać. Dostrzegają drugiego człowieka. Nie martwią się na zapas, bo żyją dniem dzisiejszym. Są życzliwi i mają pogodne twarze. I nie jest to wymuszona poza.
Jak często zapominamy, że potrzebujemy siebie nawzajem. Na misji odkrywam, jak wielką wartością jest drugi człowiek. Myślę o tym szczególnie mocniej w kontekście nadchodzących świąt Bożego Narodzenia. Czasu rodzinnych spotkań, dla jednych pełnych ciepła i miłości, dla innych – bolesnych i frustrujących. Tutaj w Ciloto w naszym domu dziecka staramy się tworzyć jedną rodzinę. Trochę jak puzzle – każdy inny, każdy z inną historią, temperamentem – tworzymy razem niezwykle barwną całość. Choć chłopcy codziennie kłócą się i toczą ze sobą walki, to widzę też, że gdy trzeba, staną za sobą murem, oddadzą drugiemu kurtkę, gdy ten jest chory, rozdzielą bijącą się dwójkę, podadzą rękę, pocieszą. Jak w rodzinne. Cieszę się, że powoli staję się częścią tej tutaj.
Pomimo trudu i zmęczenia, codziennie jestem wdzięczna, za tę misję. Uczę się pokory, bo nie robię niczego spektakularnego. Często nie widzę efektów mojej pracy. Ale oczy chłopców, ich radość i najszczersze na świecie uśmiechy, są dla mnie najlepszą nagrodą i powodem, żeby codziennie rano wstawać z łóżka. I być „happy” mimo wszystko.
Sylwia Deperasińska
Makululu, Zambia