– Czy da się dodzwonić na Timor Wschodni?
– A co to jest?

Taką rozmowę wspomina siostra Joanna Goik… która podczas wizyty w Polsce, chciała dodzwonić się do miejsca swojej pracy – Timoru Wschodniego. Ta mała wyspa na mapie leży pomiędzy wyspami indonezyjskimi a Australią. Ma wielkość ok. 15 tys. km2 (to mniej więcej tyle ile województwo małopolskie) kształtem przypominająca krokodyla. Niewiele ponad 1 milion mieszkańców stanowi ubogi i mało wykształcony naród, dlatego obecność sióstr i salezjanów ma realny wpływ na kształtowanie się pozytywnej przyszłości tego państwa.

Salezjanie byli obecni w tym miejscu już w latach 50. i to oni podczas aneksji indonezyjskiej założyli pierwszy sierociniec. W zbudowanym z bambusa domu dziecka umieszczono setkę dziewczynek i chłopców w różnym wieku. Były to nie tylko sieroty, ale przede wszystkim dzieci partyzantów, którzy chroniąc się w lesie i walcząc z indonezyjskim wojskiem, nie mieli żadnej możliwości wyżywić i utrzymać przy życiu, a co dopiero wychować i wykształcić swoich dzieci. W 1988 roku na Timor przyjechały pierwsze trzy siostry salezjanki, które od razu zajęły się sierocińcem. Siostra Joanna dołączyła do nich rok później i jak przyznaje, przeżyła kulturowy szok. „To, co zastałam – nawet dla mnie przyjeżdżającej z ówczesnych realiów polskich, gdzie panowała przygnębiająca sytuacja ekonomiczna i trudno było ludziom żyć – to był szok. Bieda, bieda i jeszcze raz bieda.” Początkowo sama z kilkoma świeckimi nauczycielami pomagała wychudzonym, wygłodzonym dzieciom. Ryż, który z różnych miejsc przywozili tubylcy, wystarczał dla wszystkich, jednak dzienne porcje były bardzo małe. W czasie pracy misyjnej s. Joanny dzieło salezjańskie zdecydowanie się rozrosło i wspiera ciągle młody pod względem niepodległości kraj.

Problemy na Timorze rozpoczęły się wraz z dekolonizacją Portugalii. Ta dając kolonii prawo do samostanowienia kraju, otworzyła drzwi do konfliktu dwóch partii UDT i FRETILIN, który wykorzystał rząd indonezyjski od dawna mający zamiar zająć wyspę. Wnet Timor Wschodni stał się 27 prowincją indonezyjską, co niestety wiązało się z brutalną okupacją. Lokalna ludność przez wiele lat uciekała przed zniewoleniem, żyjąc w górach i buszach, gdzie zrodziła się partyzantka. Brak pieniędzy, możliwości uprawy roślinnej i hodowlanej sprawił, że część ludności z czasem z powodu głodu albo umierała, albo poddawała się i schodziła z gór, by w następstwie zostać wywiezioną do obozów koncentracyjnych. „Wojsko brutalnie obchodziło się z ludnością, nie było to lepsze, od tego co znamy z II wojny światowej” – opisuje sytuacje s. Joanna. Partyzantka mogła liczyć jedynie na drobne wsparcie zbrojne od niektórych zachodnich organizacji, jednak ani ONZ, ani Australia, ani większe europejskie państwa zdawały się nie być zainteresowane walką o niepodległość tego kraju. Zmieniło się to w 1999 roku, kiedy prezydent Suharto został odsunięty od władzy. Wtedy ONZ podjęło działania i mogło przeprowadzić referendum. 78% ludności wypowiedziało się za niepodległością, jednak nie wszyscy byli zwolennikami odcięcia się od wpływów indonezyjskich i wybuchły zamieszki… Ostatecznie w 2002 roku ogłoszono, że Timor Wschodni to państwo niepodległe i powołano pierwszy rząd.

Jak podopieczni szkół salezjańskich odnaleźli się w czasach indonezyjskich? „W szkole zawodowej, w której pracowałam, odbywały się coponiedziałkowe apele. Zmuszano młodzież do wciągania na maszt indonezyjskiej flagi i śpiewania hymnu. Im to oczywiście się nie podobało. Czasami zdarzało się, że dziewczyny odwracały flagę i w górę szła… flaga Polski! Było to dla mnie ogromnie miłe i jakoś nigdy nie zwróciło uwagi indonezyjskich żołnierzy, którzy otaczali szkołę. Być może przymykali oni oko na takie pomyłki zmuszonej do maszerowania młodzieży, która wcale Indonezyjczykami się nie czuła”.

A jak młodzież odnajduje się w czasach niepodległych? „Nasze dzieci i młodzież są radosne. Muszą pracować, zbierać drewno na opał, czasami szukać wody. Wiadomo nie jest to takie dzieciństwo jak w Polsce, ale jest też czas na zabawę i jest radość.” Dzieci łatwo adaptują się do nowego otoczenia i mimo trudności są radosne. Gdy podrastają starsi, zajmują się młodszymi, tworzy się miła nawet rodzinna atmosfera. Ideą salezjańskiego charyzmatu jest wychowanie podopiecznych bez wykorzystywania kar cielesnych i od lat udaje się w pokoju uczyć ich posłuszeństwa i obowiązkowości. Na Timorze edukacja jest obowiązkowa, jednak nikt tego nie kontroluje. Szacuje się, że 37% dzieci nie ma w ogóle dostępu do edukacji. Czasami to też kwestia tego, że aby pójść do szkoły trzeba zapewnić dziecku mundurek albo trzeba opłacić czesne. W niektórych rodzinach do szkoły wysyłani są tylko chłopcy, dziewczynki zaś zostają w domu. Ci wszyscy, którzy mają możliwość nauki w którejś z salezjańskich placówek, osiągają obligatoryjny poziom wykształcenia. A zapotrzebowanie na naukę rośnie! Rodzice mieszkający na wioskach, często sami proszą księży, o wzięcie do sierocińca czy internatu swoich dzieci, wiedząc, że sami nie zapewnią im czegokolwiek, co pomoże im w przyszłości. Jeszcze w czasach indonezyjskich pamiętam taką historię. Umiera matka i ojciec przychodzi z 10-miesięczną dziewczynką chorą na gruźlicę (choroba ta jest wciąż poważnym problemem i główną przyczyną śmiertelności), nie wiedział co z nią zrobić. Teraz dziewczyna stała się piękną kobietą, skończyła już studia i pracuje. Gdyby ojciec zostawił ją w domu z dziadkami, na pewno by nie doczekała takiego wieku.”

Można by opowiedzieć jeszcze wiele historii, które dokonują się dzięki obecności księży i sióstr salezjanek w kraju, o którym mało który Europejczyk wie.

– Czy da się dodzwonić na Timor Wschodni?
– A co to jest?
Państwo i to niepodległe! – odpowiadam teraz.”

 Marta Guziakiewicz
Na podstawie opowiadań s. Joanny Goik o Timorze Wschodnim