Kilka tygodni temu razem z Pauliną i księdzem Natanaëlem z naszej wspólnoty, pojechaliśmy do stolicy, aby złożyć wniosek o wizę. Nasz pobyt trochę się przedłużył, dlatego w weekend pojechaliśmy do rodziny księdza na ważną w tym rejonie, a zarazem radosną rodzinną uroczystość, jaką jest Famadihana, czyli przewijanie zwłok – okrycie szczątków czystym kawałkiem materiału, a następnie przeniesienie do nowego grobowca.
W drodze do rodzinnego domu księdza poznałam Gabriela – jego 4-letniego siostrzeńca. Przez całą drogę Gabriel leżał cichutko na moich kolanach, a ja po polsku opowiadałam mu wymyśloną bajkę o „dużym, dużym świecie”, pełnym miłości i dobrych ludzi.
I teraz spróbuję opowiedzieć bajkę o moim codziennym „dużym, dużym świecie”. O świecie najpiękniejszym, kiedy patrzysz sercem, a zarazem tak „innym”, kiedy odbierasz go jedynie zmysłami.
Na misji nigdy nie brakuje trudności i momentów, gdy siadasz przed Bogiem, pytając „dlaczego?”, a w odpowiedzi słyszysz tylko ciszę (zresztą, ona jest czasem chyba jedyną właściwą odpowiedzią…). To zupełnie inna rzeczywistość, zupełnie inne wyzwania, zupełnie inne życie, choć momentami wydaje mi się, że pod pewnymi względami niewiele różni się od tego, co zdążyłam poznać w Polsce.
Nie żałuję jednak żadnej minuty spędzonej tutaj. Kocham ten świat i chłonę go każdego dnia, całą sobą. Kocham tych ludzi, nawet kiedy kolejny raz wołają na mnie vaza, mimo że znają moje imię. Kocham naszą wspólnotę i tę moją prostą codzienność, chociaż nie zawsze chce mi się wstać rano. Kocham nasze dzieciaki poznane w oratorium, w Marana czy podczas zajęć, naszych chłopców z domu Magone, małego Toma… Kocham to moje wczoraj, dziś i jutro i nie zamieniłabym ich na żaden inny dzień.
Dlaczego? Bo widzę tu miłość – najczystszą, najszczerszą, a czasem najtrudniejszą, jaką dane mi było zobaczyć. Widzę tu radość, posiadanie wszystkiego, mimo nieposiadania przecież niczego. Widzę dzieci, które swoją kreatywnością w tworzeniu zabawek i gier nieustannie mnie zachwycają. Widzę tu oczy, zapomniane przez świat, przez dorosłych, niedostrzegane przez nikogo, które dostrzegam jakby najwyraźniej, pośród wielu oczu, a prostym „vaovao” próbując powiedzieć „widzę Cię dzieciaku, i On też widzi”.
W moim dużym, dużym świecie ważniejsza jest obecność, niż posiadanie. Ważniejsze jest choćby krótkie „salama” powiedziane do nieznajomego, przechodząc drogą, niż cichy pęd, by wpasować się co do minuty w ramy czasowe. Ważniejsze jest życie, niż kolejna godzina spędzona w pracy, żeby kupić nowego iPhone’a.
Im bardziej poznaję ten świat, tym bardziej jestem wdzięczna Bogu za wszystko. Za to, że mam co jeść, gdzie spać, mogę umyć się w ciepłej wodzie. Za to, że zamiast kolejnej godziny spędzonej w internecie mogę pobiegać z dziećmi w oratorium, przytulić małe, zabrudzone rączki, kolejny raz napisać na tablicy „Hello, what’s your name?”, opatrzeć następną ranę, spędzić dzień rysując na ścianie obraz w Domu Magone, potańczyć i porysować z dziećmi w Marana – wiosce trędowatych, omijanej przez ludzi i zapomnianej przez świat, której nigdy nie zapomnę. Za to, że mogę żyć tu, teraz, właśnie tak.
Podczas jednej z adoracji, kiedy tak sobie z Bogiem milczeliśmy, bo rozpoczęcie rozmowy zdawało się zbyt trudne, przyszły mi do głowy słowa: „kochaj tak, jak potrafisz, przytulaj tak, jak sama chciałabyś być przytulona, bądź całą sobą, jakby kolejny dzień miał nie nadejść, a przed oczami miej tylko krzyż.” I tak mija dzień za dniem, a ja próbuję po prostu być, nawet jak czasem nie wychodzi.
Aleksandra Jarosz,
Pracuje we Fianarantosa na Madagaskarze