To już niemal miesiąc, odkąd jestem w Zway i każdego dnia odkrywam, jak życie tutaj potrafi być równocześnie trudne i piękne.

Etiopia to nie tylko świeża papaja czy marakuja prosto z drzew ogrodu sióstr, u których mieszkam. To nie tylko etiopska kawa, której ziarna są tu na miejscu palone przez siostry. Etiopia zachwyca pięknem, choć jej mieszkańcy często żyją w trudnych warunkach. Tu każdy dzień uderza kolorami, zapachami i dźwiękami. Dzieci biegają ulicami, czasem w starych ubraniach, w kurzu i słońcu, a ich uśmiechy potrafią rozświetlić wszystko dookoła.

Dzieci często szukają sposobu, by dać o sobie znać. Na początku nie znają mojego imienia ani języka, dlatego wołają „farangi” (czyt. ferendżi), co oznacza obcego, szczególnie białego albo „China”. W wielu rejonach Etiopii ludzie częściej widzieli Chińczyków niż Europejczyków, ponieważ chińskie firmy budowlane od lat realizują tam ogromne projekty – drogi, mosty. Dla wielu mieszkańców każdy „biały” lub „obcy” to po prostu „China”.

Mam wrażenie, że w Etiopii dzieci nie znają łez. Zawsze witają mnie uśmiechem – szczerym i szerokim. Nie proszą o nic więcej niż o chwilę uwagi. Często przy drugim spotkaniu pytają mnie o ich imię. Sprawdzają czy zapamiętałam. Co nie jest proste! A kiedy wypowiadam ich imię poprawnie, twarz dziecka rozjaśnia się, a w tym spojrzeniu jest wszystko – radość, wdzięczność. Wtedy czuję, że ten moment mówi więcej niż cokolwiek, co mogłabym powiedzieć słowami.

Siostry w Zway robią bardzo dużo. Działa tu oratorium dla dziewczyn, program dożywiania dzieci, College z zakresu technologii informatycznej oraz projektowania odzieży. Moim głównym miejscem pomocy jest szkoła Mary Help z przedszkolem, szkołą podstawową oraz średnią. Od kilku tygodni najwięcej czasu spędzam jako nauczycielka angielskiego dwóch klas trzecich.

Jedna lekcja trwa 40 minut, tylko 40 minut ponieważ dzieci w mojej jednej klasie naliczyłam 51. Machają do mnie zeszytami, aby pokazać mi co napisały albo abym sprawdziła im zadanie domowe. No dobrze, może też czasem po prostu przybić piątkę. Staram się podejść do wszystkich, ale wiem, że w tak krótkim czasie nie ma możliwości skupienia się na każdym.

Na jedną klasę może z trójka uczniów ma swój własny podręcznik. Reszta przepisuje każde zadanie z tablicy, co zajmuje czas. Wosene – przemiła nauczycielka, której pomagam dała mi wolną rękę. Zgodziła się, abym sama przygotowywała lekcje w oparciu o podręcznik. Piszę na tablicy własne przykłady zdań, które są złożone z łatwiejszych słówek. Kiedy pewnego dnia zapytałam wszystkich czego się dzień wcześniej ze mną nauczyli, to ku mojemu zdziwieniu dokładnie pamiętali. Myślę, że to taki mój pierwszy mały sukces!

Tu człowiek uczy się widzieć dobro tam, gdzie wcześniej by go nie dostrzegł. W spojrzeniu dziecka, które z ufnością podaje rękę. W prostym posiłku, który dla wielu jest świętem. W uśmiechu mimo zmęczenia. Tutaj dobro nie krzyczy – ono po prostu jest. Obecne w drobiazgach, w ludziach, w codzienności, której wcześniej pewnie bym nie zauważyła. I chyba właśnie to jest najpiękniejsze – odkrywać, że prawdziwe bogactwo kryje się w prostocie.

Jestem wdzięczna, że mogę tu być razem z nimi. Nie wszystko przychodzi lekko, to pewne. Ale po tych kilku tygodniach zrozumiałam, że to co robię ma sens. To misja, choć wymagająca, ma w sobie niezwykłe piękno. Jeśli miałabym to wszystko ująć w jednym zdaniu, powiedziałabym tylko: Kocham tutaj być!

 

Basia Urbańska
pracuje na misji Zway w Etiopii