Dorota – imię to oznacza dar od Boga. Siostra Dorota Worsowicz to salezjańska misjonarka. Mogłabym mieć taką ciocię. Nie dlatego, że mam chrapkę na podróże, ale czasem chciałabym opowiedzieć innym o jej przygodach. Albo przy obiedzie z rodzinką, z nutką refleksji wspomnieć: „A gdzie tym razem przenieśli ‘ciocię Dorotę’? Czy dobrze jej w innych krajach?” Siostra Dorota jako misjonarka pracowała już w Gruzji, na Ukrainie, a nawet na Madagaskarze. Tym razem możemy zastać ją w archiwum parafialnym przy katedrze w Moskwie.

,,W latach, kiedy kończyłam liceum, nie było możliwości wyjazdu na wolontariat. Słyszałam o takich akcjach, ale bardziej np. dla lekarzy. Dla mnie to było nieosiągalne. Wiedziałam, że siostry salezjanki mają w charyzmacie pracę na misjach. Tak się zaczęło” – tłumaczy misjonarka.

Już jako siostra, napisała podanie do przełożonych. Obiecała sobie, że będzie to jej pierwsza i ostatnia prośba o wyjazd. Wniosek został przyjęty. Siostra Dorota dostała decyzję, że jedzie na Madagaskar. Wysłano ją do pracy w szkole kroju i szycia w Ivatu. Tam uczyła się też języka malgaskiego. W ciągu dwóch lat przeszła dwie malarie.

Kino akcji

Praca w sierocińcu, Caritasie, szkole zawodowej, Salezjańskim Ośrodku Misyjnym, archiwum parafialnym. Co jeszcze spotkało siostrę Dorotę podczas jej posługi misyjnej? Jest rok 1999. Misjonarka przygotowuje placówkę na spotkanie z Ojcem Świętym w Gruzji. Wprawdzie pojechała tylko na miesiąc, ale została w tym kraju 6 lat. Tam miała okazję uczyć się języka gruzińskiego wraz z jedną siostrą z Indii. Teraz pracuje w Moskwie. W stolicy Rosji znajdują się dwie wspólnoty sióstr salezjanek. Wyobrażam sobie siostrę Dorotę jako supermena, tylko z welonem zamiast peleryny – jak biega między dwoma domami zakonnymi, rozmawia po rosyjsku, skrupulatnie uzupełnia archiwum parafialne.

Moskwa, jako miejsce pracy misyjnej, położona jest w Wizytatorii Wschodniej. Wizytatoria to taka jakby jedna misyjna diecezja. Ta na Wschodzie obejmuje cztery kraje – Gruzję, Rosję, Ukrainę i Białoruś. Na tych terenach liturgia odprawiana jest w trzech różnych obrządkach: ormiańskim, rzymsko-katolickim i greko-katolickim.

Wnioskuję, że siostra Dorota nie pracowała jeszcze tylko na Białorusi. Pytam, czy brała udział w liturgii w greko-katolickim obrządku. Okazuje się, że salezjańskie misjonarki w Moskwie czasami mają kłopoty z wizą, którą trzeba co jakiś czas odnawiać. To oznacza, że po upływie terminu trzymiesięcznej wizy krótkoterminowej, siostry muszą tymczasowo opuścić Rosję. W taki sposób siostra Dorota trafiła w 1997 roku do Lwowa. Tam w kościołach obowiązuje liturgia w obrządku greko-katolickim. Czasem zdarzało się, że salezjanki na Białorusi potrzebowały pomocy, więc i tam od czasu do czasu jeździła posługiwać.

Nieustraszone

Słuchając tego czuję się jakbym oglądała film akcji. Szybkie tempo, niespodziewane zwroty akcji, różne części świata, języki… Czy radosne salezjanki w habitach o odcieniu szarości czegoś się boją? Mówią, że nie: „Nawet jeśli musimy gdzieś dojechać metrem, ludzie w mieście są dla nas zazwyczaj życzliwi. Czasem nawet z ciekawością podchodzą i zadają pytania. Chcą wiedzieć, kim jesteśmy. Czemu tak się ubieramy? My różnimy się od sióstr prawosławnych. Na mieście mówią o nas, że jesteśmy ‘monaszka’, ale nie mogą nas ‘zidentyfikować’. Kiedy stoimy na peronie w metrze czy gdzieś na ulicy, to niektórzy podchodzą do nas i zadają pytania. Nie boją się podejść, zapytać czy porozmawiać” – tłumaczy siostra Irena Koch.

Jednak ja wiem o jeszcze jednym epizodzie w metrze – zamachu z 29 marca 2010 roku. Kilka salezjańskich sióstr jechało wtedy tym pociągiem, w którym wybuchła bomba. Wydarzenie relacjonuje siostra Małgorzata Pietruszczak: „Słyszałyśmy wybuch i krzyki. Nie wiedziałyśmy, co się stało. Dopiero po powrocie dowiedziałyśmy się z telewizji. Myślałyśmy na początku, że to może jakaś awaria. Metro zatrzymało się w tunelu przed wjazdem na peron. W wagonach otworzyły się wszystkie drzwi, po czym nastąpił wybuch. Do peronu musiałyśmy dojść na piechotę. Bomba wybuchła w drugim wagonie, my byłyśmy w pierwszym. Przede mną stała dziewczyna ubrana na czarno. Miała kurtkę w strzępach”.

Siostrom odłamki szkła powbijały się w kołnierze kurtek. W welonach znalazły jedynie kilka dziurek. Wszędzie unosił się szary dym. Po wybuchu w wagonach z trzaskiem potłukły się wszystkie szyby. Zapanował chaos. Nikt nie wiedział, co się dzieje. Schody ruchome nie pracowały. Ktoś krzyczał, żeby wezwać policję. Siostra Małgorzata wspomina, że gdyby umieścić to wydarzenie w ramach historycznych, to dwa tygodnie później doszło do katastrofy w Smoleńsku.

,,Tamtego dnia jechałyśmy metrem na Mszę św. do katedry. Kiedy wyszłyśmy do świątyni, wierni śpiewali akurat hymn ‘Panie zmiłuj się nad nami’. Pamiętam to jak dzisiaj” – komentuje s. Małgorzata.

Zachorować na misje

Siostra Maria Tyll ze wspólnoty sióstr salezjanek w Moskwie mówi, że najbardziej bała się podjęcia decyzji o wyjeździe na misje: „Ja mam, jak to się mówi – zajęczą skórę – zawsze chciałam, ale bałam się decyzji o wyjeździe. Podziwiałam misjonarzy i czasem ta myśl do mnie wracała”.

Siostra Maria przez wiele lat pracowała w Polsce jako katechetka. Natomiast pracę magisterską napisała o działalności sióstr salezjańskich w jednej z diecezji. Właśnie dlatego musiała przestudiować konstytucję zakonną. Wtedy zdała sobie sprawę, że swoją posługą wypełniła już wszystkie funkcje tam wymienione oprócz jednej. Nie była jeszcze na misjach. Zaraz potem okazało się, że siostry w Odessie mają braki personalne: ,,Wtedy dyrektorka mojej wspólnoty zapowiedziała, że będę miała telefon od inspektorki. Zabrzmiało groźnie! Kiedy odebrałam telefon, siostra inspektorka poprosiła mnie, abym lepiej usiadła, kiedy będzie przekazywać mi nowiny. Wtedy usłyszałam, że mam pojechać na Ukrainę na 2-3 miesiące. Musiałam sobie przypomnieć, gdzie w ogóle jest Odessa. Byłam od razu po chorobie, więc miałam spore obawy. Postanowiłam skonsultować to z panią doktor. Liczyłam, że nie dostanę pozwolenia. Pani doktor doradziła mi, żebym potraktowała ten wyjazd jako wyróżnienie, a z pewnością lepiej się poczuję. Natomiast, jeśli będę tę decyzję traktować jako karę, na pewno będę jeszcze długo chorować” – opowiada salezjanka.

Siostra Maria spakowała się w malutką walizkę. Jechała tylko na kilka miesięcy. Był listopad, spadł już śnieg. Kiedy pociąg dojechał na stację końcową, wokół nie było żywej duszy. Świeżo upieczona misjonarka była przerażona. Siostry przyjechały po nią na stację wielkim samochodem. Wszyscy byli przekonani, że będzie miała wielkie paczki ze swoimi rzeczami. Takim sposobem siostra Maria trafiła do Odessy. Był rok 2002, ostatecznie jej misja na Ukrainie przedłużyła się aż do 7 lat. ,,Okazało się, że to tylko ja otrzymałam informację, że wyjeżdżam na dwa miesiące. Siostry w Odessie były przekonane, że ktoś przyjeżdża do nich na stałe. Moją pracą na miejscu było oczywiście prowadzenie katechezy”.

Być Ziemią Świętą

Słuchając tych historii dziwię się, co motywuje te siostry, aby pokonać swój strach? Po co wyjeżdżają tak daleko? Czy naprawdę są szczęśliwe?

W odpowiedzi siostra Irena Koch, pracująca w Moskwie, wraca pamięcią do katechez, które prowadziła podczas pracy na misji: „Każda katecheza to spotkanie człowieka, który tak jak ja również jest w drodze. W mojej grupie były osoby, które przez 1,5 roku, aż do przyjęcia chrztu ani razu nie opuściły katechezy. Z jednej strony my posługujemy im, a z drugiej my, którzy jesteśmy posłani ubogacamy się. To ja uczę się od nich prostoty i wierności. W sprawach Bożych jesteśmy jak dzieci. Dużo nie wiemy. Ja patrząc na tych ludzi, na ich wierność w przychodzeniu na katechezę, na ich wsłuchanie, na ich pytania, to mogę powiedzieć, że to ja budowałam się nimi. My misjonarki wzrastamy w wierze dzięki ich postawie. Oni są dla nas Ziemią Święta, którą całujemy. To jest wspólne wzrastanie. Wszyscy razem szukamy Pana Boga. Z jednej strony jest to trud, a z drugiej radość, że możemy dzielić się wiarą jak chlebem”.

Kamila Maśluszczak