W miniony weekend odbyło się spotkanie warsztatowo-organizacyjne dla naszych wolontariuszy, którzy po odbyciu formacji misyjnej zdecydowali się na wyjazd na wolontariat misyjny. Od marca formacja była kontynuowana w formie on-line. Poniżej relacja ze spotkania.
Cisza, spokój, przemyślenia. A potem jeszcze więcej ciszy, jeszcze więcej spokoju i przemyśleń. Mijały nam kolejne miesiące, a my – wolontariusze byliśmy zupełnie wyłączeni z wszelkiego planowania wyjazdów misyjnych. Ciężko. Każdy z nas przeżył to na swój sposób. I nagle – słońce wyłania się zza chmury i pierwszym, jeszcze bardzo niepewnym promieniem muska nasze twarze – jedziemy na weekend do SOM-u, a stamtąd na Mazury- tak brzmiała wiadomość, która zaczęła ogrzewać nasze serca nadzieją na to, że jeszcze nie wszystko stracone.
Pierwsze chwile w ośrodku były rozkoszne. Po tylu tygodniach rozłąki nie mogliśmy się nadziwić i nacieszyć sobą nawzajem, więc przy mocnej kawie z rąk księdza Wujka rozpoczęły się rozmowy, śmiechy i zwierzenia. W godzinach „prawie planowanych” wyjechaliśmy z Warszawy i po modlitwie, przy akompaniamencie muzyki słyszanej bardziej lub mniej ruszyliśmy w drogę. Powszechnie wiadomo, że rodzina jednoczy się przy stole, więc na kolacje zawitaliśmy do rodzinnego domu księdza Tomka, gdzie Mama poczęstowała nas nie tylko pysznościami domowej roboty, ale też serdecznością i dobrym słowem, a na koniec błogosławieństwem na drogę.
Z takim wyposażeniem dotarcie na miejsce docelowe było już tylko formalnością, jednak nikt nie spodziewał się, że będzie to tak piękne miejsce! Drewniane domki położone nad samym jeziorem, w którym co odważniejsi pływali rano i wieczorem, kawałek prywatnego raju pod postacią plaży, mini molo i huśtawki, piękna kaplica, w której uczestniczyliśmy we Mszach Świętych, salka „konferencyjna” i ogromny taras z widokiem na to wszystko, gdzie spożywanie śniadania nabierało zupełnie innego wymiaru.
No i się zaczęło… zanim się spostrzegliśmy pierwsza noc zarwana, bo rozmowy zdają się nie mieć końca, gwiazdy spadają z nieba, a my jesteśmy zupełnie nieświadomi, że jutrzejszy dzień wyciśnie z nas wszelką energię! Jednak było warto.
Sobotni poranek przywitał nas piękną pogodą! Kolorowe kanapki, mocna kawa i cyk… zaczynamy warsztaty fotograficzne! Najpierw teoria, później praktyka. Msza Święta, obiad i kolejny blok, tym razem mocne starcie z konferencją o tym, co na misjach jest trudne. Dyskusje, przemyślenia… trzeba odpocząć, wiec wybraliśmy się nad wodę. Radości nie było końca. Rowerki, kajaki, pływanie solo i grupowe – każdy znalazł coś, co go satysfakcjonowało. Wakacyjne słońce na niektórych zostawiło swój ślad, innym się „upiekło.” Głodni jak wilki wróciliśmy na kolację, po której w niewielkim odstępie czasowym spontanicznie zapakowaliśmy się do busa i ruszyliśmy do centrum na lody.
Chwile rozkoszy dla podniebienia związane były jednak z rozmowami “jeden na jeden” z naszym kierownikiem. To był moment, na który wszyscy czekaliśmy i po którym każdy z nas miał już w większości wyklarowaną decyzję odnośnie najbliższych miesięcy. Droga powrotna podzieliła nas na leniuchów, którzy wskoczyli do busa i tych, którym rozmawiało się zbyt dobrze, żeby to przerwać i wybrali spacer na nogach (przynajmniej do końca miasta).
Wieczorem przyszedł czas na ocenę naszych zdolności przez profesjonalnego wykładowcę – Iwonkę, która omawiała nasze zdjęcia i dawała rady, co zrobić, żeby nasze ewentualne zdjęcia z pobytu na misjach mogły być pomocą przy szerzeniu informacji o misjach, a nie tylko naszymi pamiątkami.
Kolejny długi wieczór i jeszcze więcej spadających gwiazd! Można by pomyśleć, że po tak intensywnych wydarzeniach wszyscy wreszcie się wyśpią, co by w niedzielę mieć nieco więcej do zaoferowania. Nic bardziej mylnego! Trzeba się przecież z kimś podzielić tym, co podziało się w naszych głowach i jakie decyzje to za sobą niesie. Można się, więc domyślić, że niedzielny poranek, mimo że pogoda zdawała się jeszcze piękniejsza niż wcześniej (czy to w ogóle możliwe?) obfitował w spore pokłady zmęczenia. Z uśmiechem na ustach pobiegliśmy jednak na Eucharystię, która w każdego z nas wlała odpowiednio dużo sił i radości na to, żeby zmierzyć się z kolejnymi zadaniami.
Niedziela była mocno medialna. Po śniadaniu nad brzegiem jeziora zajęliśmy się kręceniem materiałów promocyjnych, zdjęciami i… pakowaniem. Czas minął niezwykle szybko, ale grill w rodzinnych stronach księdza unosił się zapachem już po całej okolicy, więc czym prędzej zjawiliśmy się na miejscu. Po rodzinnym obiadku zapakowaliśmy się do busa i obraliśmy kierunek Warszawa. Ostatnie wspólne chwile opierały się głównie na wspólnym śpiewaniu, rozmowach i poszukiwaniu czegoś do przegryzienia. Dotarliśmy do SOM-u szczęśliwie zmęczeni i każdy z nas skierował się do domu z błogosławieństwem od księży.
Przed nami mnóstwo spraw organizacyjnych, więc z zapałem zabieramy się za nie i czekamy na dalszy rozwój wydarzeń. Dzięki Bogu za ten czas i za tych wspaniałych ludzi! 😉
Julia Walach
uczestniczka lipcowego spotkania