Jak wyglądało ostatnie pół roku mojego życia? Tutaj pojawia się cała paleta emocji i zdarzeń, które w normalnych (czytaj polskich) warunkach pewnie nigdy by mi się nie przydarzyły. Po pierwsze – nigdy by mi do głowy nie przyszło, że będę pracować w przedszkolu! Dzieci co prawda bardzo lubię, jednak fakt, że 5 i 6 latkowie będą się do mnie zwracać „Ticza Ewelina” (nauczycielka) nie pojawiał się w mojej głowie nawet w snach. Przyznam szczerze, że na początku było to dla mnie bardzo dziwne uczucie, jednak z czasem przyzwyczaiłam się do tego określenia. Bardzo dużo radości sprawia mi, jak codziennie rano „moje dzieci” tak się ze mną witają. Oczywiście do powitania dochodzi jeszcze mocna dawka szczerych uśmiechów i uścisków.
Życie we wspólnocie
Drugi misyjny aspekt to życie w zgromadzeniu. W Polsce wielokrotnie miałam okazję przyglądać się zwyczajnemu życiu sióstr i księży, wiedziałam więc, jak wygląda posługa kapłańska i zakonna. Dzięki moim rodzicom, którzy od dziecka wpajali mi i moim siostrom wartości chrześcijańskie, miałam okazję brać udział w rekolekcjach i angażować się w działania podejmowane w mojej parafii. Jednak mimo wszystko co innego jest widzieć, a co innego uczestniczyć.
Na początku nie było łatwo wpasować się w tutejszą dyscyplinę. Godzina 6:30 rano to dla mnie środek nocy, a tutaj okazuje się, że trzeba wstać jeszcze godzinę wcześniej! Zmobilizować się do codziennej modlitwy różańcowej i brewiarzowej też nie było łatwo. Zanim wypracowałam u siebie ten nawyk będąc jeszcze w Polsce, trochę czasu minęło. Żyjąc w zgromadzeniu dbamy o to, aby się wspólnie modlić, co jest dla mnie bardzo budujące, tyle że zarówno dziesiątki różańca, jak i nieszpory odmawiamy w języku angielskim. I o ile tutaj jestem w stanie zrozumieć słowa psalmów, którymi się modlimy, tak w tygodniu na porannej mszy odprawianej w lokalnym języku bemba muszę się bardzo skupić, żeby wiedzieć, co się dzieje. Na początku nie rozumiałam nic. Nie żebym teraz świetnie władała tym językiem, ale przynajmniej kilka „kościelnych” zwrotów już znam.
Pomijając jednak te wszystkie misyjne niuanse, dziękuję Bogu, że codziennie doświadczam tutaj ogromu sympatii od sióstr i księży z tutejszego zgromadzenia. To dzięki nim nie mam czasu myśleć o tęsknocie. To dzięki nim mogę tutaj poczuć się jak w domu – otoczona życzliwością i miłością. Ostatnio, kiedy zdrowie mi nie dopisywało, jeszcze bardziej mogłam doświadczyć troski i opieki ze strony sióstr. Siostry za każdym razem wspierały mnie w trudniejszych chwilach, racząc przy tym czymś słodkim. Było to dla mnie bardzo ważne i po raz kolejny utwierdziło w przekonaniu, że Bóg stawia na mojej drodze wspaniałe osoby.
Eksperymenty smakowe
Teraz bardziej przyziemny, ale też istotny temat (przynajmniej dla mnie!): jedzenie. O tym, że warzywa – zwłaszcza te zielone – „kłują mnie w język”, wiedzą wszyscy, z którymi miałam okazję wybrać się kiedyś na wspólny obiad. Z natury jestem mięsożerna, a tylko te wybrane warzywa lądowały w skromnej ilości na moim talerzu, tuż obok imponującej porcji mięsa. I jakby mi ktoś pół roku temu powiedział, że na widok fasolki szparagowej i kukurydzy zrobi mi się cieplej na sercu, to kazałabym mu się zwrócić o pomoc do dobrego psychologa… Tymczasem, będąc w Zambii, okazało się, że bardzo mi smakują! Co prawda siostry na obiad przygotowują je bardzo rzadko, jednak jak już są, to cieszą oko i żołądek. Normalnie na co dzień do obiadu z warzyw jest sama zielenina, która wygląda jak gotowana trawa.
Z racji tego, że w Polsce byłam wzrokowcem, jeśli chodzi o jedzenie i wychodziłam z założenia, że smakuje mi tylko to, co ładnie wygląda i nie jest zielone, na początku ciężko było mi się przełamać do nowych potraw, które tutaj nie zawsze dobrze wyglądają. Okazuje się jednak, że smaki w takich przypadkach też mogą być zadowalające, a i eksperymentowanie z jedzeniem może pobudzić szereg kubków smakowych, o których wcześniej nie miałam pojęcia. Chcąc nie chcąc otworzyłam się więc na nowe doznania kulinarne, które siostry starają się dawkować w naszej kuchni. Tym oto sposobem próbowałam już mięsa z krokodyla, smażonych robaków, gotowanych zielonych warzyw, których nie umiem nawet nazwać, a widok których na początku przyprawiał mnie o gęsią skórkę. W czasie ostatniego lunchu siostry zaczęły mnie nawet zachęcać do eksperymentów kulinarnych (muszę przyznać, że humory im dopisują w tym aspekcie) i wspólnie ustaliłyśmy listę rzeczy z dość ciekawymi pozycjami, których powinnam jeszcze spróbować…
Praca nad sobą
Najpiękniejsze, co jednak mogło mnie tutaj spotkać to fakt, że Afryka uczy nie tylko cierpliwości i pokory (których mi bardzo potrzeba), ale też uczy, jak doświadczać Boga bardziej i lepiej. Będąc na drugiej półkuli, 12 tysięcy kilometrów od domu, przyjaciół, rodziny, bliskich i pozostawiając swoje dotychczasowe życie w Polsce, codziennie konfrontuję się z samą z sobą – z moimi słabościami, lękami, oczekiwaniami. Do tego dochodzi misyjna rzeczywistość: zupełnie inna i momentami niezrozumiała kultura, praca w oratorium z opuszczonymi i ubogimi dziećmi, których widok potrafi ściskać za serce (ale które dają mi niezmiennie dużo radości) oraz życie wśród sióstr zakonnych, które jest podyktowane pewnymi warunkami.
Wszystkie te aspekty składają się na moje tutejszą rzeczywistość, która po pół roku jest dla mnie już czymś normalnym i naturalnym, ale która wymagała też ode mnie zmian w myśleniu i zachowaniu. Przed moim wyjazdem wiedziałam, że mogą pojawić się trudności, jednak uświadomiłam sobie, tak naprawdę będąc już tutaj na miejscu, że praca nad samą sobą do najłatwiejszych nie należy. I paradoksalnie, wszelki włożony trud rekompensuje mi właśnie to misyjne życie, którego dziś na żadne inne bym nie zamieniła, a które na początku nie było momentami łatwe i przyjemne. Bóg jednak obdarzył mnie dużą łaską, dając mi możliwość wyjazdu na misje i doświadczania Go w mojej codziennej posłudze. I chociaż pojawiają się czasami trudniejsze momenty, to zawierzam Mu każdy swój dzień, dziękując za dar misji w moim życiu i za możliwość pracy nad swoimi słabościami właśnie tutaj w Zambii, gdzie perspektywa jest zupełnie inna. I oczywiście pojawiają się niekiedy chwile rozczarowania czy niezrozumienia, jednak staram się przyjmować to z pokorą w sercu i pamiętając, że właśnie w takich chwilach najlepiej wszystko zawierzyć Ojcu.
Ewelina Paździor,
Mansa, Zambia