Nigdy nie myślałam, że pojadę na misję. Naprawdę nigdy. Nigdy nie oglądałam wzruszających filmów o Afryce (no chyba, że przyrodnicze i poruszało mnie piękno fauny i flory). Nigdy nie czytałam artykułów o nędzy i głodzie na Czarnym Lądzie. Nigdy nie wzruszały mnie takie historie…
Zawsze wydawały mi się takie odległe. Zawsze sądziłam, że w Polsce też są biedne dzieci i tutaj powinno się pomagać, niekoniecznie wyjeżdżając na drugi koniec świata. Wcześniej nie rozumiałam tych wyjazdów misyjnych. To nie jest tak, że intensywnie się nad tym zastanawiałam, ale kiedy już o tym myślałam, to coś mi nie grało. Tak jakbym ułożyła puzzle składające się z tysiąca części, gdzie jeden puzzel przez przypadek jest włożony odwrotnie. Potem podziwiam moje dzieło i widzę, że coś nie pasuje. Tylko nie umiem zlokalizować, gdzie jest błąd.
Jednak myśli nasze nie są myślami Najwyższego. Na szczęście! Gdy znalazłam się zeszłego lata na placówce sióstr salezjanek w Dilla, w Etiopii, w mojej głowie pojawiła się myśl w stylu „Jezu, co ja tutaj robię?”. Nie dlatego, że dostałam jakąś bardzo ciężką pracę albo że nie lubiłam ludzi, z którymi tam pojechałam. Tylko ja nigdy nie czułam klimatu misji! Teraz już wiem czemu tak było. Miałam za ciasne serce. Moje serce czasem nie było w stanie pomieścić moich najbliższych do kochania, a co dopiero dzieci z drugiego końca świata, których historie obijały mi się o uszy. Nie umiałam przejąć się, czy nawet zainteresować zdjęciem niedożywionego dziecka, bo miałam (i nadal mam) upośledzoną zdolność kochania.
Wszystko zmieniło się, kiedy doświadczyłam na własnej skórze pracy misyjnej. Po tygodniu od naszego przyjazdu rozpoczęło się oratorium (rodzaj świetlicy dla dzieci). Przez kolejny miesiąc zajmowaliśmy się dziećmi. Mnie przypadła opieka nad tymi najmłodszymi – przedszkolakami, które dopiero uczyły się pisać literki. Nie mogę powiedzieć, że te dzieci wzięły szturmem moje serce. Nie, to raczej przypominało drążenie skały kroplą wody. Codziennie, gdy chciały, abym je podnosiła i przytulała. Kap, kap. Kiedy z zaciekawieniem dotykały moich włosów i zaplatały mi warkoczyki. Kap, kap. Kiedy siadały obok mnie i mówiły do mnie: kondzio (piękna). Kap, kap. Kiedy gładziłam je po ich małych buźkach i też im mówiłam, że są piękne. Kap, kap. Kiedy z mniejszymi lub większymi sukcesami uczyły się alfabetu. Kap, kap. Kiedy były niesforne, nie wykonywały moich poleceń i dzięki temu uczyły mnie cierpliwości. Kap, kap! Pan Bóg chciał posłużyć się ich małymi rączkami do rozszerzenia mojego serca, chociaż o milimetr. I wiecie co? Udało Mu się!
Joanna Piotrowska
pracowała na misji w Etiopii