W Boliwii dziewczynki i chłopcy z rodzin dysfunkcyjnych, doświadczone maltretowaniem, bite, a wreszcie wyrzucone z domu znajdują sobie miejsce na ulicach, w kanałach ściekowych lub pod mostem. Trudnią się sprzedażą słodyczy na rogach ulic, kradzieżą lub w najgorszym wypadku świadczą usługi seksualne. Wpadają w nałogi, a problemy rozwiązują przemocą. Salezjanie swoją miejscową działalnością pomagają im w wyjściu z uzależnień, w zdobyciu zawodu i rozpoczęciu nowego życia.
W Santa Cruz, gdzie pracuje ks. Andrzej Borowiec, na ulicach miasta można spotkać setki porzuconych dzieci. Projekt Księdza Bosko, skupiający się na pomocy porzuconym dzieciom mieszkającym na ulicach powstał przeszło 24 lata temu z inicjatywy arcybiskupa Ks. Tito, salezjanina. Widząc bezdomnych i biednych poprosił współbraci o przybycie i pomoc w zajęciu się młodymi. W odpowiedzi na jego prośbę zgłosił się ks. Oktawio, który rozpoczął szukanie terenu i budowanie ośrodków.
„Tereny te nie są naszą własnością, rząd wydzierżawił je nam na kilkanaście lat i co jakiś czas musimy tę dzierżawę przedłużać. I tak się zaczęło”, o ośrodkach dla dzieci ulicy ks. Andrzej opowiada nam ze szczególnym zaangażowaniem. Salezjanie na co dzień zapewniają dzieciom nie tylko schronienie, ale także ubrania, leki, wodę i pożywienie, a nade wszystko – możliwość edukacji. Dziewczynki i chłopcy mieszkający na ulicach potrzebują pomocy w walce z uzależnieniami, zmuszane do żebrania lub kradzieży często muszą potem od podstaw budować poczucie własnej wartości.
„Kiedyś mieliśmy kilka ośrodków więcej, ale niestety z braku funduszy musieliśmy je zamknąć, pozostawiając cztery ośrodki, pięć szkół i trzy przedszkola. W tym jedną szkołę specjalną”– opowiada ks. Andrzej. Każdy z tych ośrodków działa na podobnych zasadach, jednocześnie różniąc się od siebie specyfiką i długością możliwości pobytu.
„Mano amiga”, czyli „Przyjazna ręka” jest ośrodkiem przejściowym, w którym dzieci otrzymują schronienie zwykle do trzech miesięcy, choć w szczególnych przypadkach zdarza się im zatrzymać tam nawet na rok. Trafiają do niego dzieci z rodzin dysfunkcyjnych, doświadczonych trudnościami życia o wątpliwej moralności.
„Hogar don Bosko” to ośrodek, w którym gromadzą się chłopcy od szóstego do piętnastego roku życia. Mieszkają na ulicy, często mając styczność z narkotykami lub alkoholem. Zamieszkują w tych ośrodkach tymczasowo, zwykle do kilku miesięcy, by potem wrócić do swoich rodzin, jeśli je posiadają lub znaleźć inny odpowiedni dla nich ośrodek.
W „Techo Pinardzi”, czyli „Chatce Pinardiego” mieszka 20 wychowanków, jednak każdego dnia wychowawcy, lekarze i pielęgniarki wychodzą na ulicę do blisko 160 podopiecznych zamieszkujących ulice czy kanały ściekowe by nieść im pomoc, lekarstwa, jedzenie czy ubrania. Często pomagają im też dotrzeć do zaprzyjaźnionych placówek szpitalnych na odwyk od narkotyków.
Po osiągnięciu czternastu lat chłopcy mają szansę dostać się do ośrodka „Barrio Juvenil” (Dzielnica Młodych), gdzie mogą kształcić się i zdobyć zawód, a tym samym się usamodzielnić. „W ośrodku tym mamy stolarnię, piekarnię i od tego roku otworzyliśmy gastronomię – pisze ks. Andrzej. –Wychowankowie uczą się w szkołach, a do tego odbywają praktyki i pracują w różnych warsztatach, rozrzuconych po mieście. Zarobione fundusze składają u nas, po usamodzielnieniu się mają pewną pulę pieniędzy, z którą mogą zacząć nowe życie”. Uczą się na trzy zmiany, z czego ostatnia z nich kończy się o 23:00.
Historie podopiecznych są różne, ale łączy je jedno – każde z nich przeżyło niewyobrażalne trudności, które odcisnęły piętno w pamięci i świadomości tych dzieci.
Jak mówi ks. Andrzej – każde z nich przeżywa osobisty dramat. Większość pochodzi z rozbitych rodzin, zostały porzucone i skazane do wyjścia na ulicę. Inne są maltretowane, zmuszane do żebrania lub wykorzystywane. „Praktycznie wszystkie dzieci trafiają do nas kierowane przez odpowiednie instytucje rządowe. Czasem w skrajnych sytuacjach nie pytamy o pozwolenie”. Niektórzy mają po kilkanaście lat, a nie posiadają świadectwa urodzenia, nie znają rodziców. „Nie wiemy skąd są i gdzie się urodzili. W takim przypadku staramy się wyrabiać im dokumenty w urzędach, ale czas otrzymania wlecze się dość długo. Jeden z naszych wychowanków czekał u nas ok. 5 lat, by w końcu otrzymać świadectwo urodzenia. Inni czekają troszkę krócej, w zależności od tego, czy mają jakąś rodzinę lub krewnych, którzy mogą poświadczyć czas i miejsce urodzenia. Wtedy na takiej podstawie, staramy się wyrabiać dokumenty”.
Niejednokrotnie w swoich wypowiedziach zaznaczają, że to właśnie ks. Andrzej jest dla nich jak ojciec, najbliższa rodzina. Ci, którzy mają ze swoją rodziną kontakt, mimo zachęty ze strony wychowawców, nie zawsze chcą ich odwiedzać. „Nie chcą jechać do rodzin, bo tam nie mają nic, a u nas przynajmniej spanie, wyżywienie i naukę. Często też po kilku dniach pobytu u nich uciekają i wracają do nas” – opowiada misjonarz. W domach też dalej
Gdyby nie pomoc udzielana przez salezjanów, wiele dzieci mieszkałoby wciąż na ulicy, pozbawionych perspektywy lepszego życia, zmuszonych do działań niezgodnych z prawem, w samotności. Dzięki działalności prowadzonej w Santa Cruz znacznie mniejsza część tych dzieci przegrywa walkę z narkotykami i biedą, zmieniając historie swojego życia.
W Wielkim Poście prowadzimy zbiórkę na jedzenie i leki dla bezdomnych dzieci z ulic Santa Cruz.