Rozmowa przeprowadzona dnia 30 marca 2022 r. z Marią (imię zostało celowo zmienione), uciekinierką z Mariupola, która znalazła schronienie w domu salezjańskim we Lwowie.

Kiedy rozpoczęła się wojna 24 lutego, w naszym mieście (Mariupol) już 22 lutego odłączyli ogrzewanie, później wodę i światło, a następnie gaz. Zostaliśmy pozbawieni jakiejkolwiek łączności. Na dworze zima, nastał marzec, minusowa temperatura, było -8 stopni. Na podwórku, na kamieniach rozpalaliśmy ogień, by się ogrzać i cokolwiek ugotować. W tym celu, między innymi ze szkół i przedszkoli, zaczęto wyciągać ławki, by mieć na rozpałkę suche drewno, gdyż na zewnątrz wszystko było zamarznięte i mokre.

Nasza lokalna władza opuściła nas już w pierwszych dniach wojny. Burmistrz miasta 23 lutego był już w Niemczech, co 25 lutego potwierdzili ci, co z nim razem pracowali. Nie było wody ani nie przywozili chleba, nie było nic – przynajmniej w tym regionie, gdzie ja żyłam. Po wodę do toalety chodziliśmy nad rzekę, a wodę do picia przynosiliśmy ze studni, która znajdowała się na terytorium cerkwi. Wszystko to dokonywało się podczas bombardowania, ale nie mieliśmy innego wyjścia.

Ludzie, którzy ginęli od bomb, leżeli na ulicach. Jeśli ktoś ich znał, to zabierał, by krewni mogli ich godnie pochować, pisali nazwiska i umieszczali krzyż zrobiony z patyków. Pozostałych zakopywano jak koty czy psy… gdzie tylko się dało. Mariupol – to jedno cmentarzysko, grób przy grobie, na ulicach, podwórkach… Nikt się nigdy nie dowie, ilu ludzi dokładnie zginęło.

Tam, gdzie stał mój dom, bombardowali dzień i noc. Najpierw czołgi, a później przyleciały samoloty i dalej bombardowały. Wszystko to spadało na nasze głowy. Gdy rozpoczęła się wojna, to dotknęła ona ludzi, którzy spokojnie sobie żyli i przebywali w swoich mieszkaniach, w miejscach pracy, w szkole lub na swoich podwórkach. Na początku bombardowania chowaliśmy się w swoich mieszkaniach, po kątach, w windzie, niektórzy w piwnicach, ale one nie były przystosowane do tego, by się w nich schronić, bo gdyby dom się zawalił, nikt by nie dał rady nas stamtąd wyciągnąć. Pewnego razu, od huku bomby, u naszych sąsiadów wyleciały drzwi. Zobaczyliśmy, jaka to jest siła, więc nie można ryzykować.

Rodzina mojej koleżanki (razem 13 osób) postanowiła schować się nie w swoim wielopiętrowym domu, ale u teściów. Wśród nich były kobiety z małymi dziećmi (najmłodsze 2,5 roczku), zięciowie. To była bogata, dobra rodzina, lubili się wzajemnie i pomagali sobie. Syn koleżanki poprosił dziadka, by wyprzedzić mamę, by ją poprowadzić. Kiedy zrobili kilka kroków spadła bomba. Myślano, że wszyscy zginęli, ale gdy zaczęto ich odgruzowywać, to okazało się, że 5 osób nie żyje, w tym 2,5-letnie dziecko. Pozostałych zdołano przewieźć do szpitala.

Natomiast mój sąsiad pracował w pogotowiu. Codziennie jeździł „pod bombami” i nic mu się nie stało. Jednego dnia, gdy bombardowania się nasiliły, pozostał w domu i pod wpływem silnego uderzenia bomby zginął w swoim mieszkaniu zmiażdżony dachem z budynku. Podobnych przykładów jest bardzo dużo. Syn naszej sąsiadki poszedł wraz z żoną do szkoły, by naładować telefon i w tym czasie spadła na szkołę bomba. Synowi oderwało palce u rąk i nóg, a jego żonie rozerwało klatkę piersiową… ona zginęła.

Jak udało się wam uciec z tego miejsca?

W ostatnią noc, gdy dom się trząsł, jak gdyby było trzęsienie ziemi (każdą noc i każdy dzień przeżywało się tak, jakby to były już ostatnie), zaryzykowaliśmy i zeszliśmy do piwnicy, przeczuwając, że stanie się coś strasznego. Piwnice były już przepełnione, ale jakoś wcisnęliśmy się, by tę noc tam spędzić. W nocy przyszli do nas żołnierze i zapytali, kto z nas mieszka na 3 i 4 piętrze, a następnie powiedzieli, że mamy dwa wyjścia: zginąć pod gruzami tego domu, albo wyjść do miasta i szukać jakiegoś innego schronienia. Gdyby nas nie uprzedzono, to byśmy czekali i nigdzie nie wychodzili. Mnie by już nie było, bo następnego dnia, przed południem, mój dom został zbombardowany.

Gdy wyszliśmy z piwnicy, była 5 rano i biegliśmy pod ostrzałami. Domy paliły się, a ludzie krzyczeli: „Pomóżcie nam, pomóżcie nam!”. Mówiono im, by uciekali, ale dla nich było to już niemożliwe – ginęli spaleni żywcem. Z piwnicy uciekło nas około 15 może 20 osób, starsi wrócili z powrotem, bo ciężko było im biec. Po drodze upadaliśmy, to znów wstawaliśmy –dorośli, dzieci wraz z psami i kotami… Każdy zabrał ze sobą, co mógł.

Z powodu zatrzaśnięcia moich drzwi od mieszkania ja nie zabrałam nic – ani fotografii z najbliższymi, ani moich ulubionych rzeczy. Uciekaliśmy do centrum miasta, a następnie zeszliśmy do morza, gdzie nie było bombardowania i weszliśmy do rejonu, gdzie była miejska droga. Tam długo, bo 24 godziny, czekaliśmy na autobus, który zawiózł nas do Bierdiańska (red. miasto i port nad Morzem Azowskim). Stamtąd, po długim czasie, podstawiono 50 autokarów, które zawiozły nas do Zaporoża (red. miasto nad Dnieprem, stolica obwodu zaporoskiego).

W Zaporożu przyjęto nas do przedszkola. Jakiś paradoks: przypomniałam sobie moje dzieciństwo, gdy chodziłam do przedszkola, a teraz w nim, mając 60 lat, otrzymałam schronienie. Przyjęto nas tam bardzo serdecznie, z wielką miłością nakarmiono, dano ubrania. Następny nasz postój to była Winnica (red miasto obwodowe na Ukrainie, nad rzeką Boh), tam nocowaliśmy w szkole. Do Lwowa jechaliśmy w sumie 10 dni, a tak normalnie autobusem z Mariupola jedzie się 8 godzin.

Jeszcze nie wszystko powiedziałam, jest tego bardzo dużo…

Po pierwsze, to nie do przyjęcia, że w 2022 r., w XXI wieku rozpętała się tak straszna wojna. Mój Mariupol (450 tysięcy mieszkańców) był pięknym miastem, miał wspaniałe drogi, w ciągu trzech lat zdołano odremontować fontanny, ogród zoologiczny. Mieliśmy przepiękne parki, przedszkola, szkoły, wspaniały teatr. W nim to właśnie podczas bombardowania schronili się ludzie, w sali teatralnej i w piwnicy (800 osób). Powiedziano, że wówczas zginęło ich 300… Nie wiem, czy była to prawda, czy nie. W piwnicy ludzie zostali zasypani, zaczęto ich odkopywać i ratować. W mieście pozostało jeszcze wielu mieszkańców. Oni wzajemnie się szukają; do tej pory nie wiedzą, kto zginął, a kto jeszcze żyje.

Widziała Pani jak na ulicach miasta ginęli ludzie. Co z nimi robili, jak ich chowali?

Tych, których znali, zabierali krewni, by ich pochować, a pozostali leżeli tak dniami i nocami, wkładano ich do worków na śmieci i zakopywano tam, gdzie się dało. Obecnie Mariupol – miasto bohaterskie – nazywają miastem umarłych. Chcielibyśmy dalej żyć w swoim mieście ze swoimi bliskimi, ale teraz, choć miasto bohaterskie, tam nie ma nic. Kto więc chciałby tam dalej żyć? W XXI wieku miasto powinno być jak rozkwitający ogród!

Co robiliście, jak spotykaliście żołnierzy separatystów?

Jaka różnica czy żołnierze rosyjscy czy separatyści? Tacy sami, kiedy nas spotykali, czy nas sprawdzali. W czasie naszej drogi z Mariupola do Lwowa, zatrzymywali nas z 15 razy i dlatego tak długo jechaliśmy. Było nas w 50 autokarach około 3 000, a więc czekaliśmy 2 godziny, póki wszystkich nie sprawdzili. Przede wszystkim, szczegółowo kontrolowali młode kobiety i mężczyzn do 60. roku życia, czy wśród nich nie ma przypadkiem snajperów. Sprawdzali również autokary.

Gdy mówili wam, że chcą was wyzwolić, jak to rozumieliście?

Od czego chcieli nas wyzwolić? Wystarczyło popatrzeć na ich twarze, na których nie było życzliwości. Zwykle na ich pytania, kobiety a także mężczyźni milczeli, by nie mówić zbędnych słów.

Czy Pani, jeszcze przed wojną, odczuwała jakieś niewłaściwe zachowania ze strony rosyjskich żołnierzy?

Ja nie miałam takich spotkań, ale moi znajomi na wiosce opowiadali, że żołnierze rosyjscy zajmowali ich lepsze domy, źle się z nimi obchodzili, strasząc przymusowymi robotami.

Jakie odczucia towarzyszą Pani i ogólnie społeczeństwu?

Nasze społeczeństwo jest podzielone. Różnie ocenia prezydenta, wojnę i sytuacje z nią związane. Niektórzy jeszcze przed wojną wyjechali z Ukrainy, a więc nie mają całościowego obrazu, jak na przykład ja, która tę wojnę osobiście przeżyłam i nadal przeżywam. Nie powinno być wojny w żadnym narodzie. Powinniśmy sobie wzajemnie okazywać szacunek, życzliwość, obojętnie czy to Rosjanin czy Ukrainiec, Polak czy Niemiec… Ja nie mogę nienawidzić Rosji (ja tam wyrosłam, pracowałam, tam są moi krewni) czy Putina. Ja nienawidzę jego władzy: on jest jak Napoleon! Jestem w szoku, że przez 8 lat nikt nie mógł znaleźć sposobu, by go zmienić. Wstydzę się tej sytuacji, martwię się o moich krewnych tam żyjących, co z nimi będzie?

Wysłuchał ks. Jacek Zdzieborski SDB
tł. s. Elżbieta Szulik FMA

Fot. źródło: www.bbc.com