W pędzącym świecie, w którym przyszło nam żyć, bardzo łatwo jest płynąć z prądem. Lubimy być wyręczani, żyć wygodnie, iść za duchem czasu i cieszyć się ze wszystkich powstających udogodnień. „I nic w tym złego!” – chciałoby się powiedzieć. Nie powiem, bo nie wiem, czy to złe, czy dobre. Nie jest to proste, by bez drogowskazów w tym wszystkim się połapać. I nie zawieźć. Realizować słynne hasło św. Jana Bosko i rzeczywiście chodzić nogami po ziemi, a sercem mieszkać w niebie.

Będąc w Zambii dwukrotnie, często mówiłam, że znalazłam swój przedsionek nieba. Może zupełnie niepotrzebnie i przypadkowo przypisałam tę nazwę miejscu oddalonemu tyle kilometrów od mojego domu, że z założenia – nie mogę bywać tam za często. A może rzeczywiście nim jest… O niebie każdy z nas pewnie ma inne wyobrażenie, ale jedno wiem na pewno – jeśli w niebie coś się czuje, to jest to pokój serca. A mnie właśnie wolontariat misyjny nauczył, co to może znaczyć.

Każdy wolontariusz podczas swojej misji zwraca uwagę na coś innego, doświadcza różnych przeżyć, coś innego go porusza. Ciebie zachwyci różnorodność roślin, przyjemna stałość pogody albo to, jak kreatywni potrafią być ludzie, gdy czegoś nie mają, a potrzebują. Mnie zachwyciły rude, kurzące się drogi, widok ognistego, zachodzącego słońca, smak mango zerwanego prosto z drzewa, które opalało się na tyle długo, że pyszniejsze już być nie może.

Ciebie wzruszą matki żebrzące na ulicy, byleby dostać coś dla swoich pociech, schorowany staruszek wychodzący z przychodni medycznej z pełną świadomością, że nie stać go na leki, których potrzebuje… A mnie mały, głuchoniemy chłopiec, chowający się gdzieś w kącie oratorium, bo jest odtrącany i gnębiony.

Nieważne, co poruszy Ciebie, mnie i każdego innego wolontariusza, bo mimo doświadczeń trudnych, pięknych i zwyczajnych, w ostatecznym rozrachunku liczy się jedno – pokój serca. Tego doświadcza każdy idący tą drogą. Nie dlatego, że „zostawił Ojca swego i Matkę swoją i poszedł za Mną”, nie dlatego, że wyjechał na drugi koniec świata, odcinając się od swojej (być może) trudnej rzeczywistości. Nie dlatego, że na Czarnym Lądzie jest jakoś inaczej albo, że Ameryka Południowa ma w sobie „to coś”.

Chodzi o ten najtrudniejszy do wykonania krok – odrzucenie siebie i swoich potrzeb na cześć bliźniego. DECYZJA. Tylko o nią tu chodzi. Decydujesz się żyć tak przez pewien okres czasu i to życie w służbie drugiemu jest Twoim jedynym obowiązkiem. Reszta układa się sama, zaufaj. I przychodzi ten wspomniany pokój serca, właśnie dlatego, że ufasz.

 

Julia Walach
Pracowała na wolontariacie w Mansie, Zambii