Od mojego powrotu do Polski minęły prawie 2 miesiące. Kiedy jeszcze na Madagaskarze pakowałam walizki, czekałam na wydrukowanie biletów, szukałam w plecaku swojego paszportu, to najbardziej się bałam, że… zapomnę ich imion. Że wrócę, spojrzę na zdjęcia i nie będę potrafiła nazwać dzieci, które się na nim znajdują.
Na Madagaskarze wiele dzieci nie ma aktów urodzenia, co za tym idzie – żadnych dokumentów identyfikujących ich tożsamość. Wygnani przez rodziców z domu na ulicę, tak naprawdę NIE ISTNIEJĄ. Nie istnieją dla państwa, dla nikogo… Bałam się, że przestaną istnieć również dla mnie. Ze praca, studia, obowiązki tak bardzo zajmą moją głowę, że nie znajdzie się ani jedna wolna “szufladka” dla moich dzieci z Fianarantsoa.
Na szczęście jest jeszcze serce. Dzięki niemu NIE ZAPOMNIAŁAM. Myślę o nich każdego dnia. Zastanawiam się czy Therry (chłopiec z domu Magone) nadal boi się zasnąć, czy Cristina – 10-letnia dziewczynka z oratorium wciąż każdego wieczoru szuka miejsca do spania dla swojego 1,5-rocznego braciszka Mikaela i 3-letniej siostrzyczki Anity, którymi opiekuje się całkiem sama. Czy Andżi przełamał swoją nieśmiałość i ma z kim zagrać w szachy w oratorium, kiedy mnie nie ma. Czy księża w końcu mają dostęp do wody i mogą się umyć i czy chłopaki z Magone radzą sobie w szkole i wierzą, że będą w życiu kimś. Że ich los nie jest skreślony.
Bardzo, naprawdę bardzo za nimi tęsknię. Ale jest to rodzaj słodkiej tęsknoty. Nie czuję bólu lecz ogrom wdzięczności, bo nigdy wcześniej nie byłam w swoim życiu tak szczęśliwa, jak tam. Nigdy wcześniej nie potrafiłam cieszyć się z tak drobnych rzeczy, nigdy wcześniej tak nie ufałam w Boże prowadzenie i nigdy nie czułam takiego pokoju serca. W tym brudzie, nędzy i nieustającym wołaniu “nuona” – głodny, Pan Bóg wylał tyle łask, że usta bez lęku w głosie mówią: “Do zobaczenia, Mój Biedny Madagaskarze.”
Milena Kowalik
Fianarantsoa, Madagaskar