Na drugim końcu świata, w Limie, przy jednej z ulic o zapachu pomarańczy i moczu, jest pewne miejsce, które zaczęłam nazywać domeczkiem (hiszp. casita).
Domeczek to dach nad 65-cioma chłopięcymi głowami, miejsce w którym praca nigdy się nie kończy, a słowo rutyna nie figuruje w moim hiszpańskojęzycznym zasobie słownictwa, bo też nigdy nie jest potrzebne. W ciągu 6 tygodni przeżyłam tu rekolekcje chłopaków, pisanie listów do rodziców z adopcji na odległość, Fiestę de San Juan (wspomnienie Jana Chrzciciela obchodzone tu bardzo hucznie), egzaminy, wakacyjne wycieczki, Fiestas Patrias czyli dzień niepodległości oraz wyjazd polskich wolontariuszy i wolontariuszek, którzy pracowali w Peru przez rok.
Największą przeszkodą jest dla mnie bariera językowa. Acogida Don Bosco to miejsce, gdzie rankiem uczysz przyszłego wodza grać na pianinie; po południu prowadzisz warsztaty z teatru i musisz tłumaczyć w jaki sposób wypowiedzieć słowa, których tak na prawdę nie rozumiesz, tak żeby publiczność zrozumiała wartość, jaką w sobie niosą; a po kolacji tańczysz salsę z synem króla przemysłu narkotykowego. Biorąc pod uwagę problemy z komunikacją: zarówno te językowe, jak i wynikające z tego, przez co przeszli ci chłopcy, każdy objaw zaufania jest jak promyk słońca w wiecznie szarej i zimnej o tej porze roku Limie. Przepaść kulturowa oraz świadomość tego, że na pewno znalazłby się ktoś, kto wykonałby moje obowiązki lepiej implikuje wiele pytań, ale także daje odpowiedzi. Pozwala po raz kolejny przypomnieć sobie, że największą wartością jaką mamy jest zawsze nasz czas i my sami. Jedyne do czego jesteśmy zobligowani to miłość. Miłość, która nie ma względu na osoby. I nie ważne czy jesteś Polakiem, Ukraińcem, Arabem, Żydem czy Peruwiańczykiem: dzieci na całym świecie śmieją się tak samo.
Zuzanna Kamecka
Lima, Peru