Z czym kojarzą się misje? Z dżunglą, brakiem wody, brakiem prądu, ubóstwem.

Na misji w Peru żyje mi się normalnie. Daleko jej do wyobrażeń misyjnych przeciętnych ludzi. W rozmowach z innymi wolontariuszami, z którymi miałam okazję się spotkać i zaprzyjaźnić zawsze dochodzimy do wniosku, że każda misja jest inna. Każda trudna, ale trudna w różnych aspektach. Jedni zmagają się w słońcu, w pocie czoła pracując w afrykańskim buszu. Inni, tak jak ja, w miejskiej dżungli, w warunkach można rzec komfortowych. Z możliwością wyjścia do kina, baru, wyjazdu poza miasto.

Wiele osób ocenia i porównuje pracę wolontariuszy na placówce w dżungli, z pracą wolontariuszy z Piura, z pracą moją i Łukasza, na placówce w stolicy. Może się wydawać, że na dwóch pierwszych placówkach praca należy do typowo „misyjnych”. Prowadzenie katechezy, organizacja spotkań modlitewnych, schole. Przemieszczanie się z wioski do wioski i pomoc w oratorium. Praca z dziećmi ze szkół podstawowych i w wieku przedszkolnym. Nie raz słyszałam opinię, że tak właśnie powinna wyglądać praca misyjna. Ale czy tak wygląda każda misja?

U mnie na placówce czegoś takiego nie ma. Nasi podopieczni, w wieku dojrzewania, z głową pełną myśli i emocji, nie chcą nawet słyszeć o dodatkowej mszy świętej w tygodniu. Niektórzy zasypiają na niedzielnej Eucharystii. Jeśli się tylko da, spóźniają się na różaniec, który prowadzimy raz w tygodniu.  Inni na porannej modlitwie ledwo wymawiają słowa przecierając oczy. Co więcej, część z naszych chłopców, szczególnie tych „nowych”, których przyjęliśmy kilka tygodni temu, nie jest jeszcze ochrzczona.

Trud misji w Limie, to nie piekące słońce czy ulewne deszcze. To nie nauka katechezy, a zmaganie się z codziennością. Z chłopcami przebywa się 7 dni w tygodniu, 24 godziny na dobę. Przy obecnej liczbie chłopców, ok. 80 i niedużej liczbie pracowników (obecnie jest nas cztery osoby, które na stałe mieszkają w domu) to nieustanna praca. Każdy dzień jest nieprzewidywalny.

Nasz dom jest centralną placówką wszystkich „Domów księdza Bosko” w Peru. Znajduje się przy Inspektorii salezjańskiej i przy fundacji Księdza Bosko. Przewija się przez niego ogrom ludzi, z różnych części Peru , a nie raz i świata. Przychodzą do nas z różnymi sprawami, w związku z czym trudno coś zaplanować. Często kilka minut przed przyjazdem gości przygotowujemy oficjalny obiad, znosimy obrusy czy organizujemy z chłopcami występy.

Dlaczego o tym piszę? Ostatnimi czasy, nie raz słyszałam słowa oceniające innych. Nie tylko samych wolontariuszy misyjnych, ale też  innych osób. Bardzo łatwo nam porównywać, komentować, szczególnie wówczas, kiedy siedzimy przy kawie na wygodnej kanapie w domu czy kawiarni, nie znając reali „innego” świata. Łatwo oceniamy, zbyt łatwo. Sama czynię to bardzo często, bez zastanowienia, automatycznie. Jednak tu przypomina mi się fragment Pisma Świętego: „… ten, kto stoi baczył, aby nie upadł”.

Po pięciu miesiącach w Limie stwierdzam, że wszystko, co mnie tak bardzo bulwersowało, wszystko co kiedyś bardzo łatwo oceniałam, teraz stało się częścią mojego życia. Dopiero teraz zaczynam rozumieć zachowania innych i próbuję poznać motywy, które prowokują takie, a nie inne postawy. Jest to bardzo trudne.

Misja to codzienne zmaganie się z samym sobą. Coraz częściej odczuwam, że Pan Bóg wysłał mnie tu nie ze względu na tych chłopców, którym pomagam, a bardziej ze względu na mnie samą. Nie ja jestem dla misji, ale ta misja dla mnie. I widząc gdzie niedomagam, gdzie wszystko u mnie „leży”, jeszcze bardziej zastanawiam się, czemu On, Bóg mnie tu chciał. Dlatego Jego droga dla mojego życia jest tak bardzo dla mnie niepojęta.

Z drugiej strony widzę, że pomimo moich słabości i upartego trwania przy swoim, On znajduje sposób na mnie i na to, aby przez te marne ręce przeprowadzić trochę dobra. Ostatnio jeden z chłopców, którego osobiście bardzo lubię, po kilku rozmowach ze mną, stwierdził, że pójdzie do spowiedzi. Sytuacja była dla mnie o tyle wyjątkowa, że spowiedź ta była pierwszą po 10- letniej przerwie, a w naszych rozmowach temat Boga poruszyliśmy może dwa, trzy razy i to raczej w bardzo pobocznych wątkach.

Myślę, że ta sytuacja od dłuższego czasu, była jedną z tych, które na misji uznaję za „małe cuda” i która gdzieś mnie tu na miejscu podtrzymuje w codziennej pracy.

Małgorzata Białczak
pracuje na misji w Peru