Jestem na placówce Don Bosco Fambul w Sierra Leone. Większość swojego czasu przebywam z dziećmi w różnym wieku. Niekiedy też z matkami z dziećmi, które nie mając wystarczających warunków do życia, znalazły schronienie dzięki salezjanom.

Ze względu na to, że nie mam wyznaczonych konkretnych zadań, dobrowolnie uczestniczę w aktywnościach i obowiązkach dzieci oraz młodzieży. Czasami jest to pranie ubrań z podopiecznymi lub rozmowa z animatorami o ich planach i marzeniach. Nie faworyzując nikogo, staram się każdej grupie poświęcić swoją uwagę na tyle, ile czas pozwoli.

W sobotnie przedpołudnie jednym z obowiązków dzieci było wyrywanie trawy wokół domu. Robili to przede wszystkim chłopcy w wieku 8-12 lat. Wyrywanie trawy to delikatnie powiedziane, ponieważ niekiedy były to bardzo mocno ukorzenione chwasty. Potrzebowaliśmy narzędzi do ich usunięcia, zwłaszcza wtedy gdy się chwyciło ręką roślinę z kolcami o nazwie „czuk czuk”. Roślina niewielka, ale kłująca. Niskie pnącza   wtapiały się swoim odcieniem do koloru ziemi, dlatego ciężko ją dostrzec wśród innych roślin. Dzieci plewiły gołymi rękami, a ja wraz z nimi. Plewienie zaczęło się bardzo niewinnie, od pojedynczych chwastów na bruku przed wejściem do domu. Wraz z kolejnymi etapami pracy, używaliśmy wreszcie motyk i łopat, bo chwasty nie chciały wychodzić. A miejsce plewienia stawało się coraz bardziej kamieniste i zarośnięte. W trakcie wyrywania trawy chłopcy pilnowali, aby z chwastów wydobyć sadzonki manioku, kokosa czy arbuza. Więksi eksperci ode mnie. Silniejsi chłopcy dostali motyki, łopatę, grabie i coś podobnego do kilofu. Część narzędzi połamali w trakcie pracy. Wykazali się wyobraźnią, bo ci, którzy nie mieli narzędzi, brali patyk lub ostry kawałek kamienia i uderzając w korzenie, wyciągali trawę. Obserwowałam, jak oni to robią i robiłam to samo. Praca wtedy trochę bardziej przyśpieszała, bo nie musieliśmy czekać na motykę. Dzieci bardzo chętnie przykucały obok mnie pomimo upału 30°C i odczuwalnej wilgoci z powodu pory deszczowej. Nie zabrakło także takich śmiałków, którzy chwytali mnie za rękę i prowadzili do miejsca, gdzie potrzebują mojej pomocy. Zanim się zgodziłam na to miejsce, pytałam się, o niebezpieczną roślinę z kolcami „czuk czuk”. Dopiero gdy usłyszałam od chłopców „nie czuk czuk”, kucałam do pracy. Przekonałam się, że zawsze prowadzili mnie do bezpiecznego miejsca, gdzie roślina „czuk czuk” została już wykopana. Plewiliśmy wspólnie przez około 3 godziny w atmosferze intensywnych dyskusji chłopców w języku „krio”, którego nie rozumiałam. Chwilami dochodziło do bójek, którym stanowczo mówiłam „nie”.

Zauważyłam też wiele pozytywnych sytuacji. Jak na przykład, że byłam otoczona pracowitymi i troskliwymi chłopcami. Gdy niechcący chwyciłam ręką „czuk czuk” i wydobył się z moich ust jęk, chłopcy szybko reagowali i oglądali moją dłoń. Wypowiadali przy tym słowo „osz”, co znaczy coś w stylu „przepraszam”. Wyciąganie chwastów nie kończyło się na tym. Pomimo kilku drobnych zranień, chciałam dalej być z nimi. Zauważali mój pot na czole i szyi, więc proponowali mi odpoczynek w cieniu. Wielu z nich przynosiło mi wodę źródlaną w foliowym woreczku. Wydawało mi się to niehigieniczne, bo używaliśmy brudnych rąk do wyciskania wody z woreczka do ust, którego najpierw należało przegryźć zębami. Nie chciałam im odmawiać, więc w czasie przerwy piliśmy razem. Czasami podczas jednej przerwy dostałam kilka woreczków, więc dzieliłam się z pozostałymi. Śmiali się ze mnie, kiedy się oblewałam, bo nie umiałam  trzymać woreczka w ustach. Było przy tym bardzo zabawnie. Doceniam ich zatroskanie o mnie. Strzepywali mi piach z ramion i z ubrań, a niektórzy poświęcali swój woreczek z wodą, aby umyć mi ręce czy nawet nogi. Uwielbiam ich za to. Dobroci i wrażliwości mogę się uczyć także od nich.

Innym razem podczas wyrywania chwastów nasza grupka chłopców napotkała na swojej drodze duży betonowy płaski kamień przypominający krawężnik. Po czym jeden z chłopców o filigranowej posturze zaczął podnosić kamień w taki sposób, że przybiegł do niego z pomocą drugi. Byłam pod wrażeniem, że są w stanie podnieść tak coś wielkiego. Przypatrywałam się wraz z opiekunem tej sytuacji. Nie interweniowaliśmy, bo chcieliśmy dać im szansę się wykazać. Nasze przypuszczenia się sprawdziły. Chłopcy wspólnymi siłami przenieśli kamień w takie miejsce, gdzie będzie on pomocny dla pozostałych. Posłużył zatem za malutki mostek nad kanałem z wodą. Kamień, który stał na przeszkodzie w plewieniu, przeobraził się w bezpieczną kładkę uczęszczaną teraz częściej przez dzieci. Po finalnym usunięciu przeszkody, wraz z opiekunem grupy kiwnęliśmy sobie kciuka na zgodę. Był to jednomyślny znak mądrego rozwiązania problemu przez chłopców. Byłam z nich naprawdę dumna. Oczywiście doceniłam ich wspaniałomyślność, klepiąc ich po ramieniu i przyznałam, że ich posunięcie było bardzo dojrzałe. Tym bardziej że nikt ich o to nie prosił.

Cieszyli się, że robili coś wspólnego ze mną, a ja z zadowoleniem uczestniczyłam w ich zadaniach. Moja obecność dodawała im motywacji w dokładnym plewieniu. Zdarzało się, że jeszcze raz plewiliśmy te same miejsca, bo chłopcom się po prostu nie chciało. Nie chodziło o to, aby ich rozpieszczać poprzez wykonywanie pewnych rzeczy za nich, ale robić to wspólnymi siłami. W ten sposób przyczynialiśmy się wspólnie do budowania jednego miejsca i brania za nie odpowiedzialności. Zależało nam na wzajemnym wsparciu i zrozumieniu. Czasami po ludzku chcieli sprawdzić moje umiejętności posługiwania się motyką. Z plewienia czy też wyrywania trawy jak nazywają, najbardziej zapamiętałam właśnie tę roślinę „czuk czuk”. Nie z powodu bólu czy zranienia, ale z tego, że dzięki niej poznałam dobroć chłopców. Każde zło może być powodem do dobra. Dlatego pomimo trudnych historii życia podopiecznych, które zmusiły niektórych do mieszkania na ulicach, jestem przekonana, że jednego dnia dzięki ich dobrym sercom osiągną w przyszłości bardzo wiele. Mam nadzieję, że w tym celu znajdą wsparcie wśród swoich opiekunów i nauczycieli. A kiedy osiągną pełnoletność, opuszczą nasz dom  bez obaw i ucieczką przed usamodzielnieniem.

Patrycja Dyda
Freetown, Sierra Leone