Mały, umorusany Javier wita mnie na boisku szkolnym nieśmiałym uśmiechem. Mówi, że zaprowadzi nas do domu i przedstawi swoim rodzicom. Cieszę się i zaczynam za nim iść. Nauczyciele szybko zbijają się w grupkę i informują, że to kawałek drogi i trzeba pokonać kilka górek. Cieszę się jeszcze bardziej.

Żeby dojść do miejsca, gdzie mieszka chłopiec, trzeba wyjść z miasteczka i przejść wiele polnych dróżek i mostków nad wartkimi strumykami. Po drodze Javier obściskuje wszystkie napotkane kozy, uwiązane na sznureczkach przy każdym skrawku trawy. Trochę mi się udziela jego miłość do zwierząt, więc drapię jedną kozę za uszami. Ewidentnie jej się podobało.

Kiedy zbliżamy się tacy radośni do jego rodzinnego domu, ten entuzjazm powoli mija. Dostrzegam, że to raczej szałas niż dom, a do tego wywieszone ubrania informują, że w tym domostwie mieszka wiele osób. Nie mylę się. Javier mieszka ze swoimi rodzicami i pięciorgiem rodzeństwa.

Na początek witam się z tatą. Wydaje się być nieufny i wycofany. Zalewa mnie potokiem pytań, których głównym celem jest ustalenie, po co tutaj jestem. Wyjaśniwszy wszystko, dało się zobaczyć sporą ulgę na twarzy taty. Obawiał się, że ktoś będzie chciał go oszukać, a salezjanom jednak ufa, bo kształcą mu dzieci. Sam odetchnąłem z ulgą.

Do rozmowy włącza się mama, która w tym czasie przygotowywała posiłek dla rodziny. Mówi, że tyle jest rzeczy, bez których dzieci nie mogą funkcjonować, a oni żyją tylko z uprawy pola. Kiedy mówiła, ja ciągle uważnie obserwowałem dom. Krzywe ściany z desek, brak drzwi, brak okien, brak podłóg. Ale rodzice ani razu nie wspomnieli o warunkach, w jakich mieszkają, tylko o dzieciach, o tym, że chcą się uczyć, że nie mają na książki, że szkoła daleko itd. Pomyślałem, że to niesamowicie dojrzałe z ich strony, myśleć o dobru dzieci, zamiast o przedmiotach codziennego użytku, ale szybko zdałem sobie sprawę, że bez tego dobro dzieci stoi również pod znakiem zapytania.

W domu Javiera nie ma ani prądu ani bieżącej wody, nie ma więc mowy o zdalnym uczeniu się czy oglądaniu lekcji na rządowym kanale w telewizji. Mimo to dzieci się kształcą. Nauczyciele raz w tygodniu przygotowują dla nich zestawy do pracy, a potem dyżurują na szkolnym boisku. W razie gdyby uczniowie nie radzili sobie z materiałem, mogą przyjść na wizytę. Javier jest prawie codziennie, chociaż podejrzewam, że przychodzi dlatego, że lubi swoich nauczycieli, a nie dlatego, że potrzebuje każdego dnia pomocy w nauce. Zwyczajnie szuka miejsc, gdzie poświęca mu się trochę uwagi, bo rodzice muszą bardzo ciężko pracować na to, żeby wszyscy z rodzeństwa mogli się uczyć.

Kiedy chcę zrobić Javierowi ostatnie zdjęcie, ten spontanicznie bierze w ramiona małą kózkę. Pomyślałem, że będzie dobrym pasterzem, ale teraz to on bardzo potrzebuje Dobrego Pasterza.

br. Sebastian Marcisz
Ciudad de México

Więcej informacji: misjesalezjanie.pl/dzieci-meksyku/